Od momentu, w którym porzuciła uczęszczany szlak, kierunek wskazywała jej szarobiaława ściana gór, ośnieżone szczyty, połyskujące złotem w tych rzadkich chwilach, gdy słońce przebijało się przez chmury, najczęściej rankiem i tuż przed zachodem. Teraz, gdy była już bliżej górskiego łańcucha, musiała bardziej uważać. Tereny wokół Kaer Morhen słynęły z dzikości i niedostępności, a szczerba w granitowej ścianie, którą należało się kierować, nie była łatwa do odnalezienia dla niewprawnego oka. Wystarczyło skręcić w jeden z licznych jarów lub wąwozów, by zgubić ją, stracić z oczu. Nawet ona, która znała teren, znała drogę i wiedziała, gdzie szukać przełęczy, nie mogła pozwolić sobie na chwilę dekoncentracji.
Las się skończył. Przed czarodziejką rozciągała się szeroka, wysłana otoczakami dolina, sięgająca urwistych zboczy po stronie przeciwnej. Środkiem doliny płynęła Gwenllech, Rzeka Białych Kamieni, burząc się pieniście wśród głazów i naniesionych prądem pni. Tu, w górnym biegu, Gwenllech była już tylko płytkim, choć szerokim strumieniem. Tu można było sforsować ją bez trudności. Niżej, w Kaedwen, w biegu środkowym, rzeka stanowiła przeszkodę nie do pokonania — była rwąca i łamała się dnem głębokich przepaści.
Wałach, wpędzony w wodę, przyspieszył kroku, najwyraźniej pragnąc jak najszybciej dotrzeć do przeciwległego brzegu. Triss wstrzymała go lekko — nurt był płytki, sięgał koniowi nieco ponad nadpęcia, ale zalegające dno kamienie były śliskie, a prąd ostry i wartki. Woda burzyła się i pieniła wokół nóg wierzchowca.
Czarodziejka spojrzała w niebo. Wzmagający się chłód i wiatr mogły tu, w górach, zwiastować zamieć, a perspektywa spędzenia kolejnej nocy w grocie lub skalnej rozpadlinie niezbyt ją pociągała. Mogła, gdyby musiała, kontynuować podróż nawet wśród zamieci, mogła rozpoznawać drogę telepatycznie, mogła magicznie uniewrażliwić się na zimno. Mogła, gdyby musiała. Ale wolała nie musieć.
Szczęściem Kaer Morhen było już blisko. Triss wpędziła wałacha na płaski piarg, na ogromną pryzmę kamieni, wymytą przez lodowce i strumyki, wjechała w wąski przesmyk wśród skalnych bloków. Ściany wąwozu wznosiły się pionowo, zdawały się stykać wysoko w górze, przedzielone wąską kreską nieba. Zrobiło się cieplej, bo wiatr wyjący nad skałami nie dosięgał jej już, nie smagał i nie kąsał.
Przesmyk rozszerzył się, wwiódł do parowu, a potem w dolinę, na wielką, okrągłą, wypełnioną lasem nieckę, rozciągającą się wśród zębatych głazów. Czarodziejka zlekceważyła łagodne, dostępne obrzeża, wjechała wprost w knieję, w gęsty matecznik. Zeschłe gałęzie zatrzeszczały pod kopytami. Wałach, zmuszony do przestępowania przez zwalone pnie, zachrapał, zatańczył, zatupał. Triss ściągnęła wodze, szarpnęła konia za kosmate ucho i rugnęła brzydko, złośliwie nawiązując do jego kalectwa. Rumak, w rzeczy samej sprawiając wrażenie zawstydzonego, poszedł równiej i raźniej, sam wybierając drogę wśród gęstwiny.
Wkrótce wydostali się na czystszy teren, wjechali w koryto strumienia, ledwie sączącego się dnem parowu. Czarodziejka rozglądała się bacznie. Wkrótce znalazła to, czego szukała. Nad jarem, wsparty na olbrzymich głazach, leżał poziomo potężny pień, ciemny, goły, pozieleniały od mchu. Triss podjechała bliżej, chcąc się upewnić, że to rzeczywiście Szlak, a nie przypadkowe drzewo, obalone przez wichurę. Dostrzegła jednak niewyraźną wąską ścieżkę, niknącą wśród lasu. Nie mogła się mylić — to, był z pewnością Szlak, otaczająca zamczysko Kaer Morhen najeżona przeszkodami dróżka, na której wiedźmini trenowali szybkość biegu i kontrolę oddechu. Dróżkę nazywano Szlakiem, ale Triss wiedziała, że młodzi wiedźmini mieli dla niej swą własną nazwę: "Mordownia".
Przylgnęła do szyi konia, wolno przejechała pod pniem. I wtedy usłyszała chrobot kamieni. I szybkie, lekkie kroki biegnącego człowieka.
Odwróciła się na kulbace, ściągnęła wodze. Czekała, aż wiedźmin wbiegnie na kłodę.
Wiedźmin wbiegł na kłodę, przemknął po niej jak strzała, nie zwalniając, nawet nie balansując ramionami, leciutko, zwinnie, płynnie, z niewiarygodną gracją. Mignął tylko, zamajaczył, zniknął wśród drzew, nie potrąciwszy ani jednej gałązki. Triss westchnęła głośno, z niedowierzaniem kręcąc głową.
Bo wiedźmin, sądząc z wzrostu i budowy, miał około dwunastu lat.
Czarodziejka uderzyła bułanka piętami, oddała wodze i kłusem ruszyła w górę strumienia. Wiedziała, że Szlak przecina parów jeszcze raz, w miejscu określanym jako «Gardziel». Chciała ponownie rzucić okiem na małego Wiedźmina. Wiedziała bowiem, że w Kaer Morhen nie trenowano dzieciaków od blisko ćwierć wieku.
Nie spieszyła się zbytnio. Ścieżynka Mordowni wiła się i pętliła wśród boru, na jej pokonanie wiedźminek musiał poświęcić znacznie więcej czasu niż ona, jadąca na skrót.
Zwlekać jednak też nie mogła. Za Gardzielą Szlak skręcał w lasy, wiódł prosto ku warowni. Gdyby nie zdybała chłopca przy przepaści, mogła go już w ogóle nie zobaczyć.
Bywała już w Kaer Morhen kilkakrotnie i była świadoma faktu, że widziała tam tylko to, co wiedźmini chcieli jej pokazać. Triss nie była aż tak naiwna, by nie wiedzieć, że chcieli jej pokazać znikomą część tego, co w Kaer Morhen można było zobaczyć.
Po kilku minutach jazdy kamienistym korytem strumienia spostrzegła Gardziel — uskok utworzony nad jarem przez dwie wielkie omszałe skały, porośnięte pokracznymi, skarłowaciałymi drzewkami. Puściła wodze. Bułanek prychnął i schylił łeb ku wodzie ciurkającej wśród otoczaków.
Nie czekała długo. Sylwetka Wiedźmina zamajaczyła na skale, chłopiec skoczył, nie zwalniając biegu. Czarodziejka usłyszała miękkie pacnięcie lądowania, a w chwilę później grzechot kamieni, głuchy odgłos upadku i cichy krzyk. A raczej pisk.
Triss bez namysłu zeskoczyła z siodła, zrzuciła z ramion futro i pomknęła po zboczu, wciągając się w górę za korzenie i gałęzie drzew. Wdarła się na skałę z impetem, ale pośliznęła na igliwiu i padła na kolana obok skurczonej na kamieniach postaci. Wyrostek na jej widok poderwał się jak sprężyna, cofnął błyskawicznie i zwinnie chwycił za miecz przerzucony przez plecy, ale potknął się i klapnął między jałowce i sosenki. Czarodziejka nie wstała z klęczek, patrzyła na chłopca, otworzywszy usta ze zdumienia.
Bo to wcale nie był chłopiec.
Spod popielatej, nierówno i nieładnie obciętej grzywki patrzyły ogromne szmaragdowozielone oczy, dominujący akcent w małej twarzyczce o wąskim podbródku i lekko zadartym nosku. W oczach był przestrach.
— Nie bój się — powiedziała niepewnie Triss.
Dziewczynka otworzyła oczy jeszcze szerzej. Prawie nie dyszała i nie wyglądała na spoconą. Jasnym było, że przebiegała już na Mordowni niejeden dzień.
— Nic ci się nie stało?
Dziewczynka nie odpowiedziała, zamiast tego wstała sprężyście, syknęła z bólu, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, schyliła się, pomasowała kolano. Ubrana była w coś w rodzaju skórzanego kostiumu, zszytego — a raczej skleconego w sposób, na którego widok każdy szanujący swe rzemiosło krawiec zawyłby z rozpaczy i zgrozy. Jedynym, co w jej ekwipunku wyglądało na w miarę nowe i dopasowane, były wysokie do kolan buty, pasy i miecz. Dokładniej, mieczyk.
— Nie bój się — powtórzyła Triss, nadal nie podnosząc się z kolan. - Usłyszałam, jak upadłaś, wystraszyłam się, dlatego tak tu gnałam…