— Hmm… No, dobra. Idę pokopać w torbach. Miałem kiedyś dobry lek na sraczkę, może jeszcze trochę zostało.
— Ciri — mruknął wiedźmin, podając dziewczynce odtroczony od konia kożuch. - Idź spać, lecisz z nóg. Nie, nie na wóz. Na wozie położymy Triss. Ty połóż się obok ogniska.
— Nie — zaprotestowała cicho, patrząc za oddalającym się krasnoludem. - Położę się przy niej. Gdy zobaczą, że mnie od niej odsuwasz, nie uwierzą ci. Będą myśleli, że to zaraźliwe, i wypędzą nas, tak jak ci ze strażnicy.
— Geralt? — jęknęła nagle czarodziejka. - Gdzie… jesteśmy?
— Wśród przyjaciół.
— Jestem tu — powiedziała Ciri, głaszcząc ją po kasztanowych włosach. - Jestem przy tobie. Nic się nie bój. Czujesz, jak tu ciepło? Ognisko się pali, a krasnolud zaraz przyniesie lekarstwo na… Na żołądek.
— Geralt — załkała Triss, usiłując wyplątać się spod koców. - Żadnych… żadnych magicznych eliksirów, pamiętaj…
— Pamiętam. Leż spokojnie.
— Ja muszę… Oooch…
Wiedźmin schylił się bez słowa, uniósł czarodziejkę razem z kokonem otulających ją derek i pomaszerował w las, w ciemność. Ciri westchnęła.
Odwróciła się, słysząc ciężkie stąpania. Zza wozu wyszedł krasnolud, dzierżąc pod pachą spore zawiniątko. Płomień ogniska lśnił na ostrzu topora zasadzonego za pas, połyskiwały też guzy ciężkiego skórzanego kubraka.
— Gdzie chora? — burknął. - Na miotle uleciała?
Ciri wskazała w mrok.
— Jasne — kiwnął głową. - Znam ten ból i paskudną przypadłość. Gdy byłem młodszy, zjadałem wszystko, co udało mi się znaleźć lub obezwładnić, więc strułem się nie raz i nie dwa. Kto to jest, ta czarodziejka?
— Triss Merigold.
— Nie znam, nie słyszałem. Rzadko się zresztą zadaję z Bractwem. No, ale wypada się przedstawić. Mnie zwą Yarpen Zigrin. A ciebie jak zwą, gąsko?
— Inaczej — warknęła Ciri, a oczy jej błysnęły.
Krasnolud zarechotał, wyszczerzył zęby.
— Ach — ukłonił się przesadnie. - Wybaczenia proszę. Nie rozpoznałem w mroku. Toż to żadna gąska, a szlachetna panna. Padam do nóżek. Jak panna ma na imię, jeśli to nie tajemnica?
— To nie tajemnica. Jestem Ciri.
— Ciri. Aha. A kim panna jest?
— A to — Ciri dumnie zadarła nosek — to już jest tajemnica.
Yarpen parsknął ponownie.
— Jęzorek cięty jak osa u panny, jak osa. Niechaj mi panna raczy wybaczyć. Przyniosłem medykament i trochę jedzenia. Czy panna przyjmie, czy też odprawi starego gbura, Yarpena Zigrina?
— Przepraszam… — Ciri zreflektowała się, pochyliła głowę. - Triss naprawdę potrzebna jest pomoc, panie… Zigrin. Jest bardzo chora. Dziękuję za lekarstwo.
— Nie nią za co — krasnolud znowu wyszczerzył zęby, przyjaźnie klepnął ją po ramieniu. - Chodź, Ciri, pomożesz mi. Medykament trzeba przygotować. Nakręcimy gałek wedle receptury mojej babki. Tym gałkom nie oprze się żadna usadowiona we flakach zaraza.
Rozwinął zawiniątko, wydobył coś na kształt bryły torfu i mały gliniany garnuszek. Ciri zbliżyła się, zaciekawiona.
— Trzeba ci wiedzieć, miła Ciri — rzekł Yarpen — że moja babka znała się na leczeniu jak nikt. Niestety, uważała, że źródłem większości chorób jest nieróbstwo, zaś nieróbstwo najskuteczniej leczy się kijem. Względem mnie i mojego rodzeństwa stosowała taki lek głównie zapobiegawczo. Lała nas przy byle okazji albo i bez okazji. Wyjątkowa to była jędza. A raz, gdy ni z tego, ni z owego dala mi pajdkę chleba ze smalcem i cukrem, to tak mnie tym zaskoczyła, że z wrażenia upuściłem tę pajdkę, smalcem w dół. No a babka sprała mnie, stara wstrętna rura. A potem dała mi drugą pajdkę, tyle że już bez cukru.
— Moja babka — Ciri ze zrozumieniem pokiwała głową — też mnie raz sprała. Rózgą.
— Rózgą? - zaśmiał się krasnolud. - Moja wygrzmociła mnie raz trzonkiem od kilofa. No, ale dość wspomnień, trzeba kręcić gałki. Masz, rwij to i ugniataj w kulki.
— Co to jest? Lepi się i maże… Eueeuee… A jak śmierdzi!
— To spleśniały chleb ze śruty. Doskonały lek. Ugniataj kulki. Mniejsze, mniejsze, to dla czarodziejki, nie dla krowy. Daj jedną. Dobra. Teraz obturlamy kulkę w medykamencie.
— Eueeeueeee!
— Zaśmiardło? — krasnolud zbliżył perkaty nos do glinianego garnuszka. - Niemożliwe. Miażdżony czosnek z gorzką solą zaśmiardnąć nie ma prawa, choćby stał sto lat.
— Obrzydliwość, eueuee. Triss tego nie zje!
— Zastosujemy metodę mojej babki. Ty zaciśniesz jej nos, a ja będę wpychał gałki.
— Yarpen — syknął Geralt, wyłaniając się nagle z ciemności z czarodziejką na rękach. - Uważaj, żebym ja tobie czegoś nie wepchnął.
— To jest lekarstwo! — oburzył się krasnolud. - To pomaga! Pleśń, czosnek…
— Tak — jęknęła słabo Triss z głębi swego kokonu. - To prawda… Geralt, to mi rzeczywiście powinno pomóc…
— Widzisz? — Yarpen szturchnął Ciri łokciem, zadzierając dumnie brodę i wskazując Triss łykającą gałki z miną męczenniczki. - Mądra czarownica. Wie, co dobre.
— Co mówisz, Triss? — wiedźmin pochylił się. - Aha, rozumiem. Yarpen, masz może arcydzięgiel? Albo szafran?
— Poszukam, popytam. Przyniosłem wam wodę i trochę jedzenia…
— Dziękuję. Ale one obie potrzebują przede wszystkim odpoczynku. Ciri, kładź się.
— Zrobię jeszcze kompres dla Triss…
— Sam zrobię. Yarpen, chciałbym pogadać.
— Chodź do ogniska. Odszpuntujemy antałek…
— Chcę pogadać z tobą. Na większym audytorium mi nie zależy. Wprost przeciwnie.
— Jasne. Słucham.
— Co to za konwój?
Krasnolud uniósł na niego swe małe przenikliwe oczy.
— Królewska służba — powiedział wolno i dobitnie.
— Tego się domyśliłem — wiedźmin wytrzymał spojrzenie. - Yarpen, ja nie pytam ze zdrożnej ciekawości.
— Wiem. O co ci chodzi, wiem również. Ale to jest transport o znaczeniu… hmmm… Specjalnym.
— A cóż takiego transportujecie?
— Solone ryby — powiedział swobodnie Yarpen, po czym łgał dalej i nawet nie drgnęła mu powieka. - Paszę, narzędzia, uprząż, różne takie duperele dla wojska. Wenck jest kwatermistrzem armii królewskiej.
— Taki z niego kwatermistrz, jak ze mnie druid — uśmiechnął się Geralt. - Ale to wasza sprawa, nie zwykłem wtykać nosa w cudze tajemnice. Widziałeś jednak, w jakim stanie jest Triss. Pozwól nam się dołączyć, Yarpen, pozwól położyć ją na jednym z wozów. Na kilka dni. Nie pytam, dokąd zmierzacie, bo przecież ten szlak wiedzie jak strzelił na południe, rozwidla się dopiero za Likselą, a do Likseli jest dziesięć dni drogi. Przez ten czas gorączka spadnie i Triss zdoła jechać wierzchem, a jeśli nawet nie, to zatrzymam się w grodzie za rzeką. Zrozum, dziesięć dni na wozie, porządnie nakryta, ciepła strawa… Proszę cię.
— Nie ja tu komenderuję, lecz Wenck.
— Nie wierzę, byś nie miał wpływu na niego. Nie w konwoju złożonym głównie z krasnoludów. To oczywiste, że musi liczyć się z tobą.
— Kim ta Triss jest dla ciebie?
— A jakie to ma znaczenie? W tej sytuacji?
— W tej sytuacji żadnego. Pytałem wiedziony zdrożną ciekawością, by móc później puścić plotkę po oberżach. Ale swoją drogą, to ty masz potężne ciągoty do czarodziejek, Geralt.
Wiedźmin uśmiechnął się smutno.
— A dziewczyna? — Yarpen wskazał ruchem głowy Ciri wiercącą się pod kożuchem. - Twoja?
— Moja — odpowiedział bez namysłu. - Moja, Zigrin.