— Ma potwór szczęście — uśmiechnął się wiedźmin. - Już po raz trzeci został nazwany.
— Jak to?
— Stwór, o którym mówicie, to żyrytwa, w Starszej Mowie nosząca nazwę cinerea. A jeśli uczony Bumbler twierdzi, że żywi się wyłącznie rybami, to wnoszę, że nigdy nie kąpał się w jeziorku, w którym żyrytwy bytują. Ale pod jednym względem Bumbler ma rację: z żagnicą cinerea ma tyle wspólnego, co ja z lisem. Obaj lubimy jeść kaczuszki.
— Jaka cinerea? — żachnął się bakałarz. - Cinerea to stwór mityczny! Doprawdy rozczarowuje mnie wasza niewiedza. Zaiste, zaskoczony jestem…
— Wiem — przerwał Geralt. - Bardzo tracę przy bliższym poznaniu. Niemniej pozwolę sobie na kilka dalszych poprawek do waszych teorii, panie Pitt. Otóż żagnice zawsze żyły w Delcie i żyją nadal. Owszem, był taki czas, gdy wydawało się, że wyginęły. Żywiły się bowiem tymi małymi fokami…
— Karłowatymi morświnami rzecznymi — poprawił magister. - Nie bądźcie ignorantem. Nie mylcie fok z…
— … żywiły się morświnami, a morświny wytrzebiono, bo przypominały foki. Dostarczały foczego futra i tłuszczu. Później zaś w górze rzeki pokopano kanały, pobudowano tamy i przegrody. Prąd osłabł, Delta zamuliła się i zarosła. A żagnica uległa mutacji. Przystosowała się.
— Hę?
— Ludzie odbudowali jej łańcuch pokarmowy. Dostarczyli ciepłokrwistych stworzeń na miejsce morświnów. Zaczęto wozić przez Deltę owce, bydło, nierogaciznę. Żagnicę w mig nauczyły się, że każda płynąca po Delcie szkuta, barka, tratwa lub komięga to jeden wielki półmisek z żarciem.
— A mutacja? Mówiliście o mutacji!
— To płynne łajno — Geralt wskazał na zieloną wodę — zdaje się żagnicy odpowiadać. Wzmaga wzrost. Cholera potrafi podobno być tak wielka, że bez wysiłku ściąga krowę z tratwy. Ściągnięcie z pokładu człowieka to dla niej fraszka. Zwłaszcza z pokładów tych kryp, które Kompania wykorzystuje do transportu pasażerów. Sami widzicie, jak to głęboko siedzi w wodzie.
Bakałarz szybko cofnął się od burty, najdalej, jak mógł, jak pozwalały wózki i bagaże.
— Słyszałem plusk! — sapnął, wpatrując się w mgłę między kępami. - Panie wiedźminie! Słyszałem…
— Spokojnie. Oprócz plusku słychać też skrzyp wioseł w dulkach. To celnicy z redańskiego brzegu. Zobaczycie, zaraz tu będą i zrobią zamieszanie, jakiego nie zdołałyby zrobić trzy, a nawet cztery żagnice.
Pluskolec przebiegł obok. Zaklął plugawie, bo chłopczyk w czapeczce z piórkiem zaplątał mu się pod nogi.
Pasażerowie i kupcy, wielce zdenerwowani, przeglądali swe mienie i usiłowali ukryć przemyt.
Za małą chwilę o burtę stuknęła duża łódź, a na pokład szkuty wskoczyło czterech ruchliwych, rozgniewanych i bardzo hałaśliwych osobników. Otoczyli szypra kołem, pokrzyczeli groźnie, usilnie próbując nadać swym osobom i funkcjom pozory ważności, po czym z entuzjazmem rzucili się na bagaż i dobytek podróżnych.
— Kontrolują jeszcze przed lądowaniem! — poskarżył się Pluskolec, podchodząc do Wiedźmina i magistra. - To bezprawie jest, no nie? Przecieżeśmy jeszcze nie na redańskiej ziemi. Redania jest na prawym brzegu, pół mili stąd!
— Nie — zaprzeczył bakałarz. - Granica między Redania a Temerią przebiega środkiem nurtu Pontaru.
— A jak tu, kurwa, nurt wymierzyć? Tu jest Delta! Kępy, łachy i ostrowy cięgiem zmieniają położenie, farwater jest co dnia inny! Skaranie boskie! Hej! Gówniarzu! Zostaw ten bosak, bo ci rzyć posiniaczę! Wielmożna pani! Pilnujcież dzieciaka! Skaranie boskie!
— Everett! Zostaw to, bo się ubrudzisz!
— Co jest w tym kufrze? — wrzeszczeli celnicy. - Hej, rozwiązać mi ten tobół! Czyj ten wózek? Waluta jest? Waluta, pytam? Temerski albo nilfgaardzki pieniądz?
— Tak oto wygląda wojna celna — skomentował rozgardiasz Linus Pitt, robiąc mądrą minę. - Vizimir wymógł na Novigradzie wprowadzenie prawa składu. Foltest z Temerii odpowiedział retorsyjnym, bezwzględnym prawem składu w Wyzimie i Gors Velen. Mocno ugodził tym redańskich kupców, więc Vizimir zaostrzył cła na temerskie wyroby. Chroni redańską gospodarkę. Temeria zalewana jest tanimi towarami pochodzącymi z nilfgaardzkich manufaktur. Dlatego celnicy są tacy gorliwi. Gdyby nilfgaardzkie towary w nadmiarze przedostały się przez granicę, gospodarka Redanii mogłaby runąć. Redania prawie nie ma manufaktur, a rzemieślnicy nie wytrzymaliby konkurencji.
— Krótko mówiąc — uśmiechną! się Geralt — Nilfgaard powoli zdobywa towarem i złotem to, czego nie zdobył orężem. Temeria nie broni się? Foltest nie wprowadził blokady południowych granic?
— Jakim sposobem? Towar idzie przez Mahakam, przez Brugge, przez Verden, przez porty w Cidaris. Dla kupców liczy się zaś wyłącznie zysk, nie polityka. Gdyby król Foltest zablokował granice, gildie kupieckie podniosłyby straszne larum…
— Waluta jest? — warknął, podchodząc do nich, celnik o przekrwionych oczach i zarośniętej gębie. - Coś do oclenia?
— Jestem uczonym!
— Bądźcie sobie nawet księciem! Pytam, co wwozicie?
— Zostaw ich, Boratek — rzekł przywódca grupy, wysoki i barczysty celnik z długim czarnym wąsem. - Wiedźmina nie poznajesz? Witaj, Geralt. To twój znajomy? Uczony? A więc do Oxenfurtu, panie? I bez bagażu?
— W rzeczy samej. Do Oxenfurtu. I bez bagażu.
Celnik wyciągnął z rękawa wielką chustkę, wytarł czoło, wąsy i szyję.
— I jak dzisiaj, Geralt? — spytał. - Potwór nie objawił się?
— Nie. A ty, Olsen, widziałeś coś może?
— Ja nie mam czasu się rozglądać. Ja pracuję.
— Mój tatuś — oświadczył Eyerett, podkradłszy się bezszelestnie — jest rycerzem króla Foltesta! I ma jeszcze większe wąsy!
— Zjeżdżaj, pętaku — powiedział do niego Olsen, po czym westchnął ciężko. - Masz może trochę wódki, Geralt?
— Nie.
— Ale ja mam — zaskoczył wszystkich uczony mąż z Akademii, wyciągając z sakwy płaski bukłak.
— A ja mam zakąskę — pochwalił się Pluskolec, wyłaniając się jak spod ziemi. - Wędzone miętusy!
— A mój tatuś…
— Zjeżdżaj, gówniarzu.
Usiedli na zwojach lin w cieniu jednego ze stojących na śródokręciu wozów, kolejno pociągając z bukłaka i pożerając miętusy. Olsen musiał ich na chwilę opuścić, bo wybuchła awantura. Krasnoludzki kupiec z Mahakamu żądał niższego wymiaru cła, próbując wmówić celnikom, że wwożone futra nie są futrami srebrnych lisów, lecz wyjątkowo wielkich kotów. Matka wścibskiego i wszędobylskiego Eyeretta nie chciała natomiast w ogóle poddać się kontroli, piskliwie powołując się na rangę męża i przywileje szlacheckie.
Statek wolno sunął szerokim przesmykiem wśród zakrzaczonych ostrowów, wlokąc przy burtach warkocze zgarnianych nenufarów, grążeli i rdestnic. Wśród trzcin groźnie buczały bąki i pogwizdywały żółwie. Czaple, stojąc na jednej nodze, ze stoickim spokojem patrzyły w wodę, wiedząc, że nie ma się co gorączkować — ryba prędzej czy później sama podpłynie.
— I co, panie Geralt? — odezwał się Pluskolec, wylizując miętusią skórę. - Jeszcze jeden spokojny rejs? Wiecie, co wam rzeknę? Ten potwór głupi nie jest. On wie, żeście się na niego zasadzili. U nas, we wiosce, była, uważacie, rzeczka, w niej żyła wydra, onaż zakradała się na podwórko, kury dusiła. A taka była cwana, że nie przylazła nigdy, jeśli doma był ojciec albo ja z braćmi. Przyłaziła jeno wtedy, gdy ostawał dziadunio, samiuteńki jeden. A dziadunio nasz, uważacie, na rozumie trochę słabował i nogi mu paralusz odjął. Wydra, psia jej mać, jakby wiedziała o tym. No to pewnego razu nasz tatko…