— Jam jest szyprem! — Pluskolec zagrodził drogę trzem wskakującym na pokład osobnikom. - To statek Kompanii Malatiusa i Grocka! Czego tu…
Jeden z osobników, krępy i łysy, bezceremonialnie odepchnął go ramieniem, grubym jak konar dębu.
— Niejaki Gerald, zwany Geraldem z Rivii! — zagrzmiał, mierżąc szypra wzrokiem. - Jest takowy na pokładzie?
— Nie ma.
— To ja — wiedźmin przestąpił toboły i paki, zbliżył się. - To ja jestem Geralt, zwany Geraltem. O co chodzi?
— W imieniu prawa jesteście aresztowani — łysy powiódł wzrokiem po tłumie podróżnych. - Gdzie dziewczyna?
— Jestem sam.
- Łżesz!
— Zaraz, zaraz — Olsen wyłonił się zza pleców Wiedźmina, położył mu rękę na ramieniu. - Spokojnie, bez krzyków. Spóźniliście się, Temerczycy. On już jest aresztowany i też w imieniu prawa. Jam go capnął. Za przemyt. Wedle rozkazu zabieram go do kordegardy w Oxenfurcie.
- Że jak? — zmarszczył się łysy. - A dziewczyna?
— Nie ma tu i nie było nijakiej dziewczyny.
Strażnicy popatrzyli na siebie w niezdecydowanym milczeniu. Olsen uśmiechnął się szeroko, podkręcił czarny wąs.
— Wiecie, co uczynimy? — parsknął. - Płyńcie z nami do Oxenfurtu, Temerczycy. My i wy ludzie prości, jakże się nam wyznać w prawie? A komendant oxenfurckiej kordegardy to człek niegłupi i bywały, on nas rozsądzi. Przecież znacie naszego komendanta, nie? Bo on waszego, z Buchty, zna świetnie. Wyłożycie mu waszą sprawę… Pokażecie nakaz i pieczęcie… Bo wszakże macie nakaz z pieczęciami jak trzeba, hę?
Łysy milczał, patrząc na celnika ponuro.
— Nie mam czasu ni ochoty do Oxenfurtu! — wrzasnął nagle. - Zabieram ptaszka na nasz brzeg i tyle! Stran, Vitek! Jazda, przepatrzeć mi szkutę! Znaleźć mi dziewuchę, migiem!
— Zaraz, pomaleńku — Olsen nie przejął się wrzaskiem, cedził słowa powoli i dobitnie. - Jesteście po redańskiej stronie Delty, Temerczycy. Nie macie aby czego do oclenia? Albo jakiejś kontrabandy? Zaraz sprawdzimy. Poszukamy. A jeśli coś znajdziemy, to jednak będziecie musieli na chwilę pofatygować się do Oxenfurtu. A my, jeśli chcemy, zawsze coś znajdziemy. Chłopy! Do mnie!
— Mój tatuś — zapiał nagle Everett, zjawiając się przy łysym nie wiedzieć skąd — jest rycerzem! Ma jeszcze większy nóż!
Łysy błyskawicznie chwycił go za bobrowy kołnierz, poderwał z pokładu, strącając czapeczkę z piórkiem. Otoczywszy go w pasie ramieniem, przyłożył chłopcu kordelas do gardła.
— Cofnąć się! - ryknął. - Cofnąć się, bo szyję urżnę smarkaczowi!
— Evereeeeett! — zawyła szlachcianka.
— Ciekawe metody — rzekł wolno wiedźmin — stosuje temerska Straż. Zaiste, tak ciekawe, że wierzyć się nie chce, że to naprawdę Straż.
— Zamknij gębę! - wrzasnął łysy, potrząsając kwiczącym jak prosię Everettem. - Stran, Vitek, bierzcie go! W pęta i na barkas! A wy, cofnąć się! Gdzie jest dziewczyna, pytam? Dawać mi ją, bo jak nie, to zarżnę gówniarza!
— A zarżnij — wycedził Olsen, dając znak swym celnikom i dobywając korda. - Co to on, mój, czy jak? A jak go już zarżniesz, to sobie pogadamy.
— Nie wtrącaj się! - Geralt rzucił miecz na pokład, powstrzymał gestem celników i żeglarzy Pluskolca. - Jestem wasz, panie łże-strażniku. Puść dzieciaka.
— Na barkas! — łysy, nie puszczając Everetta, cofnął się ku burcie, uchwycił liny. - Vitek, wiąż go! A wy wszyscy do tyłu! Jeśli któryś się ruszy, szczeniak zdechnie!
— Zwariowałeś, Geralt? — warknął Olsen.
— Nie wtrącaj się!
— Everreeeett!!!
Temerski barkas zakołysał się nagle, odskoczył od szkuty. Woda eksplodowała z głośnym pluskiem, wystrzeliły z niej dwie długie, zielone, kostropate łapy, najeżone kolcami jak odnóża modliszki. Łapy chwyciły Strażnika z bosakiem i w mgnieniu oka wciągnęły go pod wodę. Łysy zawył dziko, puścił Everetta, uczepił się lin zwisających z burty barkasu. Eyerett chlupnął w wodę, która już zdążyła poczerwienieć. Wszyscy — ci na szkucie i ci na barkasie — zaczęli wrzeszczeć jak opętani.
Geralt wyszarpnął się dwóm próbującym go wiązać Strażnikom. Jednego trzasnął pięścią w podbródek i wyrzucił za burtę. Drugi zamachnął się na niego żelaznym hakiem, ale zmiękł i oklapł w uścisku Olsena, z kordem celnika wbitym po rękojeść pod żebra.
Wiedźmin przesadził niski reling. Zanim gęsta od wodorostów woda zamknęła się nad jego głową, usłyszał jeszcze krzyk Linusa Pitta, wykładowcy historii naturalnej w Akademii Oxenfurckiej.
— Co to jest? Co to za gatunek? Takich zwierząt nie ma!
Wynurzył się tuż przy temerskim barkasie, cudem unikając pchnięcia ościeniem, którym chciał go dziabnąć jeden z ludzi łysego. Strażnik nie zdążył uderzyć ponownie, plusnął w wodę ze strzałą w gardle. Geralt, chwytając upuszczony oścień, odbił się nogami od burty, zanurkował w kłębiący się wir, z rozmachem dźgnął coś, mając nadzieję, że to nie Everett.
— To niemożliwe! — słyszał wrzaski bakałarza. - Takie zwierzę istnieć nie może! A przynajmniej istnieć nie powinno!
Z tym ostatnim stwierdzeniem zgadzam się w pełni, pomyślał wiedźmin, dziobiąc ościeniem twardy, najeżony wyrostkami pancerz żagnicy. Trup temerskiego strażnika podrygiwał bezwładnie w sierpowatych szczękach potwora, smużył krwią. Żagnica machnęła ostro płaskim ogonem, zanurkowała ku dnu, wzbijając chmury mułu.
Usłyszał cienki krzyk. Everett, kotłując wodę jak mały piesek, uchwycił się nóg łysego, usiłującego wspiąć się na barkas po zwisających z burty linach. Liny puściły, obaj, Strażnik i chłopiec, z bulgotem zniknęli pod powierzchnią. Geralt rzucił się w ich stronę, zanurkował. To, że prawie natychmiast trafił palcami na bobrowy kołnierz chłopczyka, było absolutnym przypadkiem. Wyrwał Everetta z matni wodorostów, wypłynął na wznak, młócąc nogami dopłynął do szkuty.
— Tutaj, panie Geralt! Tutaj! — słyszał zagłuszające się wzajemnie ryki i wrzaski. - Dawaj go! Lina! Łap linę! Zaraaazaaaa!!! Lina! Geraaaalt! Bosakiem, bosakiem! Moje dzieckooooo!!!
Ktoś wyszarpnął chłopca z jego uścisku, powlókł w górę. W tym samym momencie ktoś złapał go od tyłu, walnął w potylicę, nakrył sobą i wepchnął pod wodę. Geralt wypuścił oścień obrócił się, ucapił napastnika za pas. Drugą ręką chciał chwycić za włosy, ale nic z tego nie wyszło. To był ten łysy.
Wynurzyli się obaj, tylko na chwilę. Temerski barkas oddalił się już nieco od szkuty, Geralt i łysy, spleceni w uścisku, byli pośrodku. Łysy chwycił go za gardło, wiedźmin wbił mu kciuk w oko. Strażnik wrzasnął, puścił go, odpłynął. Geralt nie mógł odpłynąć — coś trzymało go za nogę i ciągnęło w dół, w głębię. Obok, niby korek, wyprysnęło na powierzchnię przepołowione ciało. Wiedział już, co go trzyma, zbędna mu była informacja Linusa Pitta, drącego się z pokładu szkuty.
— To stawonóg! Rząd Amphipoda! Gromada Wielkoszczęki!
Geralt wściekle zamłócił rękami po wodzie, usiłując wyszarpnąć nogę z kleszczy żagnicy, ciągnących go ku kłapiącym miarowo szczękom. Magister bakałarz znowu miał rację. Szczęki nie były małe.
- Łap linę! - ryczał Olsen. - Linę łap!
Nad uchem Wiedźmina świsnął rzucony oścień, z trzaskiem wbijając się w wynurzony, obrośnięty glonami pancerz potwora. Geralt chwycił trzonek, naparł nań, odepchnął się z mocą, podkurczył wolną nogę i z rozmachem kopnął żagnicę. Wyrwał się z kolczastych łap, zostawiając w nich but, sporo spodni i niemało skóry. W powietrzu zaświszczały dalsze ościenie i harpuny, w większości chybiając. Żagnica stuliła łapy, machnęła ogonem, z gracją zanurkowała w zieloną toń.