Geralt chwycił linę, która spadła mu wprost na twarz.
Bosak, boleśnie raniąc bok, zahaczył go za pas. Poczuł szarpnięcie, pojechał w górę, pochwycony wieloma rękami przetoczył się przez reling i runął na deski pokładu, ociekając wodą, szlamem, zielskiem i krwią. Obok tłoczyli się pasażerowie, załoga szkuty i celnicy. Krasnolud od lisich futer i Olsen strzelali z łuków, wychyleni za nadburcie.
Everett, mokry i zielony od glonów, szczękał zębami w objęciach matki, łkał i wyjaśniał wszystkim, że nie chciał.
— Panie Geralt! — wrzeszczał mu nad uchem Pluskolec. - Żyjecie aby?
— Psiakrew… — wiedźmin wypluł wodorosty. - Za stary już na to wszystko jestem… Za stary…
Obok krasnolud spuścił cięciwę, a Olsen ryknął radośnie.
— Prosto w kałdun! Ua-ha-ha! Piękny strzał, panie kuśnierz! Hej, Boratek, oddaj mu pieniądze! Zasłużył tym strzałem na ulgę celną!
— Stójcie… — wycharczał wiedźmin, nadaremnie usiłując wstać. - Nie pozabijajcie wszystkich, do diabła! Muszę mieć któregoś żywcem!
— Zostawiliśmy jednego — zapewnił celnik. - Tego łysonia, co się ze mną przekomarzał. Resztę wystrzelaliśmy. A łysoń, o, tam pływa. Zaraz go wyłowim. Dawajcie bosaki!
— Odkrycie! Wielkie odkrycie! — krzyczał Linus Pitt, podskakując przy burcie. - Całkiem nowy, nie znany nauce gatunek! Absolutny unikat! Ach, jakże jestem wam wdzięczny, panie wiedźminie! Gatunek ten będzie od dziś figurował w księgach jako… Jako Geraltia maxiliosa pitti!
— Panie bakałarzu — wystękał Geralt. - Jeśli naprawdę chcecie okazać mi wdzięczność… To niechaj ta cholera nazywa się Everetia.
— Też pięknie — zgodził się uczony. - Ach, cóż za odkrycie! Cóż za unikalny, wspaniały okaz! Zapewne jedyny żyjący w Delcie…
— Nie — powiedział nagle ponuro Pluskolec. - Nie jedyny. Patrzcie!
Przylegający do niedalekiej wysepki dywan grążeli drgnął, zakołysał się gwałtownie. Zobaczyli falę, a potem wielkie, podłużne, przypominające przegniły pień cielsko, szybko przebierające licznymi odnóżami i kłapiące szczękami. Łysy obejrzał się, zawył przeraźliwie i popłynął, burząc wodę rękami i nogami.
— Cóż za okaz, cóż za okaz — notował prędko Pitt, przejęty do granic. - Chwytne odnóża głowowe, cztery pary szczękonóżek… Silny wachlarz ogonowy… Ostre kleszcze…
Łysy obejrzał się ponownie, zawył jeszcze przeraźliwiej. A Eueretia maxiliosa pitti wyciągnęła chwytne odnóża głowowe i silniej machnęła wachlarzem ogonowym. Łysy zakotłował wodę w rozpaczliwej i beznadziejnej próbie ucieczki.
— Niech mu woda lekką będzie — powiedział Olsen. Ale czapki nie zdjął.
— Mój tatuś — zaszczekał zębami Everett — umie pływać szybciej niż ten pan!
— Zabierzcie stąd dzieciaka — warknął wiedźmin.
Potwór rozwarł kleszcze, kłapnął szczękami. Linus Pitt zbladł i odwrócił się.
Łysy wrzasnął krótko, zachłysnął się i zniknął pod powierzchnią. Woda zatętniła ciemną czerwienią.
— Zaraza — Geralt usiadł ciężko na pokładzie. - Za stary już na to jestem… Wybitnie za stary…
Co tu dużo mówić — Jaskier wprost uwielbiał miasteczko Oxenfurt. Teren uniwersytetu otoczony był pierścieniem muru, zaś dookoła muru był drugi pierścień — wielki, gwarny, zdyszany, ruchliwy i hałaśliwy pierścień miasteczka. Drewnianego, kolorowego miasteczka Oxenfurt o ciasnych uliczkach i szpiczastych dachach. Miasteczka Oxenfurt, które żyło z Akademii, z żaków, wykładowców, uczonych, badaczy i ich gości, które żyło z nauki i wiedzy, z tego, co towarzyszy procesowi poznania. Z odpadków i odprysków teorii w miasteczku Oxenfurt rodziły się bowiem praktyka, interes i zysk.
Poeta jechał wolno błotnistą, zatłoczoną uliczką, mijając warsztaty, pracownie, kramy, sklepy i sklepiki, w których dzięki Akademii wytwarzano i sprzedawano dziesiątki tysięcy wyrobów i wspaniałości, niedostępnych w innych zakątkach świata, których wyprodukowanie było w innych zakątkach świata uważane za niemożliwe lub niecelowe. Mijał gospody, oberże, stragany, budki, lady i przenośne ruszty, od których płynął smakowity zapach wymyślnych, nieznanych w innych zakątkach świata potraw, przyrządzonych na nieznane gdzie indziej sposoby, z dodatkami i przyprawami, których gdzie indziej nie znano i nie używano. To był Oxenfurt, barwne, wesołe, gwarne i pachnące miasteczko cudów, w jakie sprytni i pełni inicjatywy ludzie potrafili zmieniać suchą i bezużyteczną teorię, wyławianą po trochu z uniwersytetu. Było to też miasteczko rozrywek, wiecznego festynu, stałego święta i nieustającego birbanctwa. Uliczki dniem i nocą rozbrzmiewały muzyką, śpiewem, brzękiem kielichów i stukiem kufli, wiadomo bowiem, że nic nie wzmaga pragnienia tak, jak proces przyswajania wiedzy. Pomimo iż zarządzenie rektora zabraniało studentom i bakałarzom picia i hulania przed zapadnięciem zmroku, w Oxenfurcie pito i hulano całą dobę, na okrągło, wiadomo bowiem, że jeśli coś może wzmóc pragnienie jeszcze silniej niż proces przyswajania wiedzy, to tym czymś jest pełna lub częściowa prohibicja.
Jaskier cmoknął na swego skarogniadego wałacha, pojechał dalej, przebijając się przez wędrujący uliczkami tłum. Przekupnie, kramarze i wędrowni wydrwigrosze hałaśliwie reklamowali towary i usługi, potęgując panujący dookoła rozgardiasz.
— Kalmary! Pieczone kalmary!
— Maść na krosty! Tylko u mnie! Niezawodna, cudowna maść!
— Koty, łowne, czarodziejskie koty! Posłuchajcie tylko, dobrzy ludzie, jak miauczą!
— Amulety! Eliksiry! Miłosne filtry, lubczyki i gwarantowane afrodyzjaki! Od jednej szczypty nawet nieboszczyk wigoru nabierze! Komu, komu?
— Zęby wyrywam, prawie bez bólu! Tanio, tanio!
— Co to jest tanio? — zainteresował się Jaskier, gryząc nabitego na patyk kalmara, twardego jak zelówka.
— Dwa halerze za godzinę!
Poeta wzdrygnął się, szturchnął wałacha piętą. Obejrzał się ukradkiem. Dwaj osobnicy, idący jego tropem od ratusza, zatrzymali się przy balwierni i udawali, że interesują ich ceny usług balwierza, wypisane kredą na desce. Jaskier nie dał się oszukać. Wiedział, co naprawdę ich interesuje.
Pojechał dalej. Minął wielki budynek zamtuza "Pod Pączkiem Róży", gdzie, jak wiedział, oferowano wyrafinowane, nieznane lub niepopularne w innych zakątkach świata usługi. Z chęcią, by wstąpić na godzinkę, jego rozsądek walczył czas jakiś z jego charakterem. Rozsądek zatriumfował. Jaskier westchnął i ruszył w kierunku Uniwersytetu, starając się nie patrzeć w stronę szynków, z których dobiegały odgłosy wesołej zabawy.
Tak, co tu dużo mówić — trubadur kochał miasteczko Oxenfurt.
Obejrzał się ponownie. Dwaj osobnicy nie skorzystali z usług balwierza, choć bezwzględnie powinni byli to uczynić. Obecnie stali przy sklepiku z instrumentami muzycznymi, udając zainteresowanie glinianymi okarynami. Sprzedawca wyłaził ze skóry, zachwalał towar, licząc na zarobek. Jaskier wiedział, że nie ma na co liczyć.
Skierował konia ku Bramie Filozofów, głównym wrotom Akademii. Szybko załatwił formalności, polegające na wpisaniu się do księgi gości i oddaniu wałacha do stajni.
Za Bramą Filozofów powitał go inny świat. Teren uczelni był wyłączony ze zwykłej miejskiej zabudowy, nie był, jak miasteczko, placem zaciętego boju o każdy sążeń powierzchni. Wszystko było tu niemal tak, jak zostawiły to elfy. Szerokie, wysypane kolorowym żwirkiem aleje między zgrabnymi, cieszącymi oko pałacykami, ażurowe parkany, murki, żywopłoty, kanały, mostki, klomby i zielone parki tylko w niewielu miejscach przytłoczone zostały jakiś wielkim, surowym gmaszyskiem, dobudowanym w późniejszych, poelfich czasach. Wszędzie było czysto, spokojnie i dostojnie — zakazana była tu wszelka forma handlu i płatnej usługi, nie wspominając o rozrywkach czy uciechach ciała.