— Niech jeno spróbują! - Donimir z Troy wypiął ozdobioną trzema lwami pierś i trzasnął mieczem w pochwie. - Zadaliśmy im bobu pod Sodden, możemy po raz wtóry zadać!
— Bardzoście zadufani — warknął Sheldon Skaggs. - Zapomnieliście widno, panie pasowany, że nim doszło do drugiej rozprawy pod Sodden, Nilfgaard przetoczył się przez wasze ziemie jak żelazny walec, że trupami takich jak wy chwatów zasłał pola od Mamadalu po Zarzecze. A zatrzymały Nilfgaardczyków takoż nie wam podobne, krzykliwe zuchy, ale zjednoczone w zgodzie siły Temerii, Redami, Aedirn i Kaedwen. Zgoda i jedność, oto co ich zatrzymało!
— Nie tylko — rzekł dźwięcznie, ale bardzo chłodno Radcliffe. - Nie tylko to, panie Skaggs.
Krasnolud chrząknął głośno, smarknął, zaszurał butami, po czym skłonił się lekko w stronę czarodzieja.
— Nikt nie ujmuje zasług waszym konfratrom — powiedział. - Hańba temu, kto nie uzna bohaterstwa czarodziejów z Soddeńskiego Wzgórza, bo dzielnie stawali, przelali za wspólną sprawę krew, walnie przyczynili się do wiktorii. Nie zapomniał o nich Jaskier w swej balladzie, i my też nie zapomnimy. Ale zważcie, że owi czarodzieje zjednoczeni i solidarni na Wzgórzu stanęli, uznali przywództwo Vilgefortza z Roggeveen, jako i my, wojownicy Czterech Królestw, uznaliśmy komendę Vizimira Redańskiego. Szkoda tylko, że jeno na czas wojny starczyło tej zgody i solidarności. Bo nynie, gdy pokój, znowuśmy się podzielili. Vizimir z Foltestem dławią się wzajem cłem i prawem składu, Demawend z Aedirn kłóci się z Henseltem o Północną Marchię, a Liga z Hengfors i Thyssenidzi z Koviru mają wszystko gdzieś. A i wśród czarodziejów, jak słyszałem, próżno dziś szukać dawnej zgody. Nie ma wśród was zwartości, nie ma karności, nie ma jedności. A w Nilfgaardzie jest!
— Nilfgaardem włada cesarz Emhyr var Emreis, tyran i jedynowładca, wymuszający posłuszeństwo batem, strykiem i toporem! — zagrzmiał komes Vilibert. - Cóż to nam proponujecie, panie krasnoludzie? W cóż to mamy się zewrzeć? W podobną tyranię? A któryż to król, które królestwo miałoby, waszym zdaniem, podporządkować sobie pozostałe? W czyimż to ręku chcielibyście widzieć berło i knut?
— A co mnie to obchodzi? — wzruszył ramionami Skaggs. - To wasze, ludzkie sprawy. Kogokolwiek byście zresztą królem obrali, żaden krasnolud nim nie zostanie.
— Ani elf, ani nawet półelf — dodał wysoki przedstawiciel Starszego Ludu, wciąż obejmując piękność w toczku. - Nawet ćwierćelfa uważacie za coś pośledniejszego…
— Tu was boli — zaśmiał się Vilibert. - W ten sam róg dmiecie, co i Nilfgaard, bo Nilfgaard też krzyczy o równości, obiecuje wam powrót do dawnych porządków, gdy tylko nas pokona i z tych ziem wyżenie. To taka jedność, taka równość wam się marzy, o takiej gadacie, taką głosicie! Bo Nilfgaard wam za to złotem płaci! I nie dziwota, że się tak kochacie, bo to przecież elfia rasa, ci Nilfgaardczycy…
— Bzdura — powiedział zimno elf. - Pleciecie głupstwa, panie rycerzu. Rasizm zaślepia was w oczywisty sposób. Nilfgaardczycy są ludźmi takimi samymi jak i wy.
— Wierutne to kłamstwo! To potomkowie Czarnych Seidhe, każdy to wie! W ich żytach płynie elfia krew! Krew elfów!
— A w waszych żyłach co płynie? — elf uśmiechnął się drwiąco. - Mieszamy naszą krew od pokoleń, od stuleci, my i wy, wychodzi nam to wyśmienicie, nie wiem, na szczęście czy na nieszczęście. Zaczęliście tępić mieszane związki niecałe ćwierć wieku temu, zresztą z marnym skutkiem. I pokażcie mi teraz człowieka bez domieszki Seidhe Ichaer, krwi Starszego Ludu.
Vilibert poczerwieniał wyraźnie. Spąsowiała też Vera Loewenhaupt. Schylił głowę i zakaszlał czarodziej Radcliffe. Co ciekawe, zarumieniła się również piękna elfka w gronostajowym toczku.
— Wszyscy jesteśmy dziećmi Matki Ziemi — rozległ się w ciszy głos siwego druida. - Jesteśmy dziećmi Matki Natury. I choć matki naszej nie szanujemy, choć niekiedy przysparzamy jej zmartwień i bólu, choć łamiemy jej serce, ona kocha nas, kocha nas wszystkich. Pamiętajmy o tym, zebrani tu, w Miejscu Przyjaźni. I nie spierajmy się, kto z nas był tu pierwszy, bo pierwsza była wyrzucona przez fale Żołądź, a z Żołędzi wykiełkował Wielki Bleobheris, najstarszy z dębów. Stojąc pod konarami Bleobherisa, wśród jego odwiecznych korzeni, nie zapominajmy o naszych własnych, braterskich korzeniach, o ziemi, z której te korzenie wyrastają. Pamiętajmy o słowach pieśni poety Jaskra…
— Właśnie! — krzyknęła Vera Loewenhaupt. - A gdzie on jest?
— Zmył się — skonstatował Sheldon Skaggs, patrząc na puste miejsce pod dębem. - Wziął pieniądze i zmył się bez pożegnania. Iście po elfiemu!
— Po krasnoludzku! — zapiszczały artykuły żelazne.
— Po ludzku — poprawił wysoki elf, a piękność w toczku oparła głowę o jego ramię.
— Hej, grajku — powiedziała Mama Lantieri, wkraczając do izby bez pukania, pchając przed sobą woń hiacyntów, potu, piwa i wędzonki. - Masz gościa. Wejdźcie, dostojny panie.
Jaskier poprawił włosy, wyprostował się w ogromnym rzeźbionym fotelu. Dwie siedzące na jego kolanach dziewczyny zerwały się szybciutko, zasłoniły wdzięki, naciągnęły rozchełstane koszule. Wstydliwość dziwek, pomyślał poeta, iście niezły tytuł dla ballady. Wstał, zapiął pas i włożył kubrak, patrząc na stojącego w progu szlachcica.
— Zaiste — rzekł — wszędzie umiecie mnie znaleźć, chociaż rzadko wybieracie stosowne po temu pory. Na wasze szczęście jeszcze nie zdecydowałem, którą z tych ślicznotek wolę. A przy twoich cenach, Lantieri, nie mogę sobie pozwolić na obie.
Mama Lantieri uśmiechnęła się wyrozumiale, klasnęła w dłonie. Obie dziewczyny — białoskóra, piegowata wyspiarka i ciemnowłosa półelfka w pośpiechu opuściły izbę.
Stojący w progu mężczyzna zdjął płaszcz, wręczył go Mamie wraz z małym, ale pękatym mieszkiem.
— Wybaczcie, mistrzu — powiedział, podchodząc i rozsiadając się za stołem. - Wiem, że nie w porę was niepokoję. Ale tak nagle zniknęliście spod dębu… Nie dogoniłem was na gościńcu, jak zamierzałem, nie od razu trafiłem na wasz ślad w miasteczku. Wierzajcie, nie zajmę wam wiele czasu…
— Zawsze tak mówicie i zawsze to bujda — przerwał bard. - Zostaw nas samych, Lantieri, dopilnuj, by nam nie przeszkadzano. Słucham was, panie.
Mężczyzna spojrzał na niego badawczo. Miał ciemne, wilgotne, jak gdyby załzawione oczy, ostry nos i nieładne, wąskie wargi.
— Nie zwlekając przystąpię do rzeczy — oświadczył, odczekawszy, aż za Mamą zamkną się drzwi. - Interesują mnie wasze ballady, mistrzu. Dokładniej, pewne osoby, o których śpiewacie. Zajmują mnie prawdziwe losy bohaterów waszych ballad. Wszakże, jeśli się nie mylę, to prawdziwe losy rzeczywistych osób były inspiracją pięknych utworów, których wysłuchałem pod dębem? Myślę o… O małej Cirilli z Cintry. O wnuczce królowej Calanthe.
Jaskier spojrzał w sufit, pobębnił palcami po stole.
— Mości panie — powiedział sucho. - Dziwne rzeczy was interesują. O dziwne rzeczy pytacie. Coś mi się widzi, że nie jesteście tym, za kogo was wziąłem.
— A za kogo mnie wzięliście, jeśli mogę wiedzieć?
— Nie wiem, czy możecie. Będzie to zależało od tego, czy przekażecie mi teraz pozdrowienia od naszych wspólnych znajomych. Powinniście to uczynić na wstępie, a zapomnieliście jakoś.