Выбрать главу

— To dzielnica portowa — wyjaśniła Shani. - Nie brak tu bandziorów i szumowin, lokalnych i przyjezdnych. Do Myhrmana chodzi sporo ludzi, przynoszą mu pieniądze… Wszyscy o tym wiedzą. Jak i o tym, że mieszka sam. No więc się zabezpieczył. Dziwicie mu się?

— Ani trochę — Geralt spojrzał na domostwo wzniesione na palach wbitych w dno kanału jakieś pięć sążni od nabrzeża. - Kombinuję, jak dostać się na ten ostrów, do tej nawodnej chatki. Chyba będzie trzeba cichcem, wypożyczyć którąś z tych łódek…

— Nie ma potrzeby — powiedziała medyczka. - Tam jest zwodzony mostek.

— A jak przekonasz znachora, by go opuścił? Poza tym są tam jeszcze drzwi, a taranu ze sobą nie wzięliśmy…

— Zostawcie to mnie.

Wielka szara sowa bez szmeru wylądowała na poręczy pomostu, strzepnęła skrzydłami, nastroszyła się i zmieniła w Filippę Eilhart, również nastroszoną i zmokniętą.

— Co ja tu robię? - zamamrotała gniewnie czarodziejka. - Co ja tu z wami robię, cholera? Balansuję na mokrym drągu… I na krawędzi zdrady stanu. Jeżeli Dijkstra dowie się, że wam pomagałam… I do tego ta mżawka! Nie cierpię latać, gdy pada. Czy to tu? To jest dom Myhrmana?

— Tak — potwierdził Geralt. - Posłuchaj, Shani. Spróbujemy…

Skupili się ciasno, zaczęli szeptać, skryci w ciemnościach pod okapem trzcinowego dachu szopy. Z tawerny po przeciwległej stronie kanału padała na wodę smuga światła. Słychać było śpiewy, śmiechy i wrzaski. Na nabrzeże wytoczyło się trzech flisaków. Dwóch kłóciło się, szarpiąc i popychając nawzajem, bluzgając w kółko tymi samymi przekleństwami, do znudzenia. Trzeci, oparty o pal, sikał do kanału, gwiżdżąc przy tym fałszywie.

Dong, odezwała się metalicznie żelazna blacha uwiązana na rzemieniu do słupka przy pomoście. Dong.

Znachor Myhrman otworzył okienko, wyjrzał. Latarnia, którą trzymał w ręku, tylko go oślepiała, odstawił ją więc.

— Co za czort tam dzwoni po nocy? — ryknął wściekle. - Stuknij się w łeb pusty, zasrańcu, bindasie koślawy, gdy przyszła na cię chętka stukać! Won, poszli precz, moczymordy, ale już! Mam tu kuszę narychtowaną! Chce który mieć sześć cali bełtu w dupie?

— Panie Myhrman! To ja, Shani!

— Hę? - znachor wychylił się mocniej. - Panienka Shani? Teraz, po nocy? Jakże to tak?

— Opuśćcie mostek, panie Myhrman! Przyniosłam wam to, o co prosiliście!

— Akurat teraz, po ćmoku? Nie mogliście w dzień, panienko?

— W dzień za dużo tu oczu — szczupła sylwetka w zielonym płaszczu zamajaczyła na pomoście. - Jeśli się wyda, co dla was noszę, wyrzucą mnie z Akademii. Opuśćcie mostek, nie będę stać na deszczu, ciżemki mi przemokły!

— Nie samiście, panienko — zauważył podejrzliwie znachor. - Zwykle sami przychodzicie. Kto tam z wami jest?

— Druh, żak jako i ja. Sama miałam po nocy iść, do tej waszej zakazanej dzielnicy? Co to mi, cnota niemiła, czy jak? Wpuśćcie mnie wreszcie, u kaduka!

Mrucząc pod nosem, Myhrman zwolnił blokadę kołowrotu, mostek ze skrzypem opuścił się, stuknął o deski pomostu. Znachor podreptał do drzwi, odsunął zasuwy i rygle. Nie odkładając napiętej kuszy, wyjrzał ostrożnie.

Nie dostrzegł lecącej ku jego skroni pięści w czarnej, najeżonej srebrnymi ćwiekami rękawicy. Ale choć noc była ciemna, księżyc w nowiu, a niebo chmurne, zobaczył nagle dziesięć tysięcy oślepiająco jaskrawych gwiazd.

Toublanc Michelet jeszcze raz przeciągnął bruskiem po ostrzu miecza, sprawiając wrażenie, że wykonywana czynność pochłania go bez reszty.

— Mamy zatem zabić dla was jednego człowieka — odłożył brusek, wytarł głownię kawałkiem natłuszczonej króliczej skóry, krytycznie obejrzał ostrze. - Zwyczajnego, który łazi sobie samotnie po ulicach Oxenfurtu, nie ma ani gwardii, ani eskorty, ani ochroniarzy. Nie ma nawet pachołków. Żeby go dostać, nie będziem musieli wdzierać się do żadnego kasztelu, ratusza, zamczystego domu ani garnizonu… Czy tak, mości panie Rience? Właściwie was pojąłem?

Mężczyzna z twarzą zeszpeconą przez bliznę po oparzeniu przytaknął skinieniem głowy, mrużąc lekko ciemne wilgotne oczy o nieprzyjemnym wyrazie.

— Nadto — podjął Toublanc — po zabiciu tego typa wcale nie będziem zmuszeni taić się gdzieś przez najbliższe pól roku, bo nikt nie będzie nas ścigał ni tropił. Nikt nie poszczuje na nas opoli ani łowców nagród. Nie podpadniem pod rodową wróżdę ani zemstę. Inakszej mówiąc, panie Rience, mamy ukatrupić dla was zwyczajnego, pospolitego, nic nie znaczącego frajera?

Mężczyzna z blizną nie odpowiedział. Toublanc spojrzał na braci nieruchomo i sztywno siedzących na ławie. Rizzi, Flavius i Lodovico milczeli jak zwykle. W zespole, jaki tworzyli, oni zabijali, od gadania był Toublanc. Bo tylko Toublanc uczęszczał do szkółki świątynnej. Zabijał równie wprawnie jak bracia, ale nadto umiał czytać i pisać. I gadać.

— I żeby ubić takiego pospolitego frajera, panie Rience, nie wynajmujecie byle oprycha z portu, ale nas, braci Micheletów? Za sto novigradzkich koron?

— Taka jest wasza zwykła stawka — wycedził mężczyzna z blizną. - Prawda?

— Nieprawda — zaprzeczył zimno Toublanc. - Bo my nie jesteśmy od zabijania pospolitych frajerów. A jeżeli już… Panie Rience, frajer, którego chcecie widzieć trupem, będzie was kosztował dwieście. Dwieście nie oberżniętych, błyszczących koron z wybitą cechą novigradzkiej mennicy. Wiecie, dlaczego? Bo w tej sprawie jest haczyk, mości panie. Nie musicie nam mówić, jaki haczyk, obejdziem się. Ale zapłacicie zań. Dwieście, rzekłem. Przybijecie taką cenę, to już możecie waszego niedruga uważać za martwego. Nie zechcecie przybić, to poszukajcie kogo innego do tej roboty.

W śmierdzącej stęchlizną i skisłym winem piwnicy zapadła cisza. Po klepisku biegł karaluch, szybko przebierając odnóżami. Flavius Michelet rozdeptał go z trzaskiem, błyskawicznym ruchem nogi, prawie nie zmieniając pozycji i zupełnie nie zmieniając wyrazu twarzy.

— Zgoda — powiedział Rience. - Dostaniecie dwieście. Idziemy.

Toublanc Michelet, zawodowy morderca od czternastego roku życia, nawet drgnieniem powieki nie zdradził zaskoczenia, Nie liczył, że uda mu się wytargować więcej niż sto dwadzieścia, góra sto pięćdziesiąt. Nabrał nagle pewności, że zbyt nisko wycenił kryjący się w tej robocie haczyk.

Znachor Myhrman ocknął się na podłodze swej własnej izby. Leżał na wznak, spętany jak baran. Potylica bolała go wściekle, pamiętał, że padając wyrżnął głową o framugę drzwi. Bolała też skroń, w którą go walnięto. Nie mógł się poruszyć, bo pierś ciężko i niemiłosiernie ugniatał mu wysoki but zapinany na klamry. Znachor, mrużąc oczy i marszcząc twarz, spojrzał w górę. But należał do wysokiego mężczyzny o włosach białych jak mleko. Myhrman nie widział jego twarzy — była skryta w mroku, którego nie rozjaśniała stojąca na stole latarnia.

— Darujcie życiem… — stęknął. - Oszczędźcie, zaklinam na bogów… Oddam pieniądze… Wszystko oddam… Pokażę, gdzie schowane…

— Gdzie jest Rience, Myhrman?

Znachor zatrząsł się cały na dźwięk tego głosu. Nie należał do strachliwych, było niewiele rzeczy, których się bał. Ale w głosie białowłosego były wszystkie te rzeczy. I jeszcze kilka innych na dodatek.

Nadludzkim wysiłkiem woli opanował lęk pełzający po trzewiach jak ohydny robak.

— Hę? - udał zdumienie. - Co? Kto? Jak powiadacie?

Mężczyzna pochylił się i Myhrman zobaczył jego twarz. Zobaczył oczy. A na ten widok żołądek obsunął mu się aż do odbytnicy.

— Nie kręć, Myhrman, nie zamiataj ogonem — odezwał się z cienia znajomy głos Shani, medyczki z uniwersytetu.