— Nie należało tego mówić — uśmiechnął się paskudnie wiedźmin, czując już euforię walki, wywołaną przez eliksir reagujący z adrenaliną. - Dopóki tego nie powiedziałeś, miałeś szansę na przeżycie. Teraz już nie masz.
Silne drganie wiedźmińskiego medalionu ostrzegło go przed atakiem znienacka. Odskoczył, błyskawicznie dobywając miecza, pokrytą runami klingą odbił i zniweczył wystrzeloną w jego kierunku gwałtowną, paraliżującą falę magicznej energii. Rience cofnął się, wzniósł rękę do gestu, ale w ostatniej chwili stchórzył. Nie próbując drugiego zaklęcia, pospiesznie zrejterował w głąb zaułka.
Wiedźmin nie mógł go ścigać — rzuciło się na niego tych czterech, którzy sądzili, że kryje ich cień. Błysnęły miecze.
To byli zawodowcy. Cała czwórka. Doświadczeni, wprawni, zgrani zawodowcy. Uderzyli na niego parami, dwóch z lewej, dwóch z prawej. Parami — tak by jeden zawsze krył się za plecami drugiego. Wiedźmin wybrał tych z lewej. Na wywołaną eliksirem euforię nałożyła się wściekłość.
Pierwszy zbir zaatakował fintą z dexteru, po to tylko, by odskoczyć i dać temu zza pleców okazję do zdradzieckiego sztychu. Geralt zakręcił się w piruecie, wyminął ich i ciął tego drugiego od tyłu, samym końcem miecza, przez potylicę, kark i plecy. Był zły, uderzył mocno. Krew fontanną trysnęła na mur.
Ten pierwszy wycofał się błyskawicznie, robiąc miejsce dla następnej pary. Ci rozdzielili się w ataku, tnąc mieczami z dwóch kierunków, tak by tylko jedno cięcie było możliwe do sparowania — drugie musiało trafić w cel. Geralt nie parował, wirując w piruecie wszedł pomiędzy nich. By się nie zderzyć, obaj musieli zakłócić zgrany rytm, wyćwiczone kroki. Jeden zdołał obrócić się w miękkim, kocim zwodzie, odskoczył zwinnie. Drugi nie zdążył. Stracił równowagę, ustawił się plecami. Wiedźmin, wykręcając się w odwrotny piruet, z rozmachem ciął go w krzyże. Był zły. Czuł, jak wyostrzona wiedźmińska klinga przecina kręgosłup. Przeraźliwe wycie przetoczyło się echem po uliczkach. Dwaj pozostali dopadli do niego natychmiast, zasypali uderzeniami, które parował z najwyższym trudem. Wszedł w piruet, wyrwał się spod migoczących brzeszczotów. Ale miast oprzeć się plecami o mur i bronić, zaatakował.
Nie spodziewali się tego, nie zdążyli odskoczyć i rozdzielić się. Jeden skontrował, ale wiedźmin minął kontrę, zawirował, ciął w tył, na oślep, mierżąc na ruch powietrza. Był zły. Celował nisko, na brzuch. Trafił. Usłyszał zdławiony krzyk, ale nie miał czasu się oglądać. Ostatni ze zbirów był już przy nim, już uderzał szybkim paskudnym sinistrem, kwartą. Geralt sparował w ostatnim momencie, statycznie, bez obrotu, kwartą z dexteru. Zbir, korzystając z przejętego impetu parady, odwinął się jak sprężyna i ciął z półobrotu, szeroko i mocno. Za mocno. Geralt już wirował. Klinga mordercy, znacznie cięższa od klingi Wiedźmina, przecięła powietrze, zbir musiał pójść za ciosem. Rozpęd obrócił go. Geralt wywinął się z półpiruetu tuż przy nim, bardzo blisko. Zobaczył jego wykrzywioną twarz, przerażone oczy. Był zły. Uderzył. Krótko, ale silnie. I niechybnie. Prosto w oczy.
Słyszał przeraźliwy krzyk Shani wyrywającej się z uścisku Jaskra na mostku wiodącym do domku znachora.
Rience, zrzuciwszy płaszcz, cofał się w głąb zaułka, unosząc i wyciągając przed siebie obie ręce, z których już zaczynało się sączyć magiczne światło. Geralt ścisnął miecz oburącz i bez zastanowienia puścił się biegiem w jego kierunku. Czarownik nie wytrzymał nerwowo. Nie dokończywszy zaklęcia, zaczął uciekać, wrzeszcząc niezrozumiale. Ale Geralt rozumiał. Wiedział, że Rience wzywa pomocy. Że błaga o ratunek.
I ratunek przyszedł. Uliczka zapłonęła jaskrawym światłem, na obtłuczonej, poznaczonej zaciekami ścianie domu rozbłysnął ognisty owal teleportu. Rience rzucił się ku niemu. Geralt skoczył. Był bardzo zły.
Toublanc Michelet jęknął, zwinął się, ściskając obiema rękami rozchlastany brzuch. Czuł, jak krew uchodzi z niego, płynąc wartko spomiędzy palców. Nie opodal leżał Flavius. Jeszcze przed chwilą drgał. Ale teraz już znieruchomiał. Toublanc zacisnął powieki, po czym otworzył oczy. Ale sowa siedząca obok Flaviusa najwyraźniej nie była halucynacją, bo nie znikła. Jęknął znowu i odwrócił głowę.
Jakaś dziewka, sądząc po głosie, bardzo młoda, darła się przeraźliwie.
— Puść mnie! Tam są ranni! Ja muszę… Ja jestem medyczką, Jaskier! Puść mnie, słyszysz?
— Nie pomożesz im — odpowiedział głuchym głosem ten nazwany Jaskrem. - Nie po Wiedźmińskim mieczu… Nawet tam nie podchodź. Nie patrz… Błagam cię, Shani, nie patrz.
Toublanc poczuł, że ktoś przy nim klęka. Poczuł zapach perfum i mokrych piór. Usłyszał cichy, łagodny, kojący głos. Z trudnością rozróżniał słowa, przeszkadzał denerwujący krzyk i szloch młodej dziewki. Tej… medyczki. Ale jeśli medyczka się darła, to kto klęczał obok niego? Taublanc jęknął.
— … będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.
— Skur… wy… syn… — wystękał. - Rience… Powiedział nam… Zwykły frajer… A to… był wiedźmin… Ha… czyk… Ratun… ku… Moje… flaki…
— Cicho, cicho, syneczku. Uspokój się. Już dobrze. Już nie boli. Prawda, że już nie boli? Powiedz mi, kto was tu ściągnął? Kto was skontaktował z Rience'em? Kto go zarekomendował? Kto was w to wrobił? Powiedz mi to, proszę, syneczku. A wtedy wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, że będzie dobrze. Powiedz mi, proszę.
Toublanc poczuł w ustach krew. Ale nie miał siły jej wypluć. Z policzkiem przyciśniętym do mokrej ziemi otworzył usta, krew wypływała sama.
Nie czuł już nic.
— Powiedz mi — powtarzał łagodny głos. - Powiedz, syneczku.
Toublanc Michelet, zawodowy morderca od czternastego roku życia, zamknął oczy, uśmiechnął się krwawym uśmiechem. I wyszeptał to, co wiedział.
A gdy otworzył oczy, zobaczył sztylet o wąziutkiej klindze, z maleńkim złotym jelcem.
— Nie bój się — powiedział łagodny głos, a ostrze sztyletu dotknęło jego skroni. - Nie będzie bolało.
Rzeczywiście nie bolało.
Dopadł czarownika w ostatniej chwili, tuż przed teleportem. Miecz odrzucił już wcześniej, ręce miał wolne, wyciągnięte w skoku palce wczepiły się w skraj płaszcza. Rience stracił równowagę, szarpnięcie wygięło go, zmusiło do dreptania do tyłu. Targnął się wściekle, gwałtownym ruchem rozdarł płaszcz od klamry do klamry, uwolnił się. Za późno.
Geralt odwrócił go uderzeniem prawej pięści w ramię i natychmiast uderzył lewą, w szyję pod uchem. Rience zatoczył się, ale nie upadł. Wiedźmin dopadł do niego w miękkim skoku i z mocą wbił kułak pod żebra. Czarownik stęknął i obwisł na pięści, Geralt chwycił go za połę kubraka, zakręcił nim i zwalił na ziemię. Przygnieciony kolanem Rience wyciągnął rękę, otworzył usta do zaklęcia. Geralt zacisnął pięść i trzasnął go z góry. Prosto w usta. Wargi pękły jak porzeczki.
— Prezent od Yennefer już masz — wycharczał. - Teraz dostaniesz mój.
Uderzył jeszcze raz. Głowa czarownika podskoczyła, na czoło i policzki trysnęła krew. Geralt zdziwił się lekko — nie czuł bólu, ale niewątpliwie oberwał w starciu. To była jego krew. Nie przejął się, nie miał też czasu szukać rany i zajmować się nią. Odwinął pięść i walnął Rience'a jeszcze raz. Był zły.
— Kto cię nasłał? Kto cię najął?
Rience splunął na niego krwią. Wiedźmin walnął go raz jeszcze.
— Kto?
Ognisty owal teleportu zapłonął silniej, promieniujące z niego światło zalało cały zaułek. Wiedźmin poczuł bijącą z owalu moc, poczuł ją, zanim jeszcze jego medalion zaczął gwałtownie, ostrzegawczo drgać.