— Przesuń się bliżej łęku — Triss włożyła stopę w strzemię, uchwyciła się grzywy. - Zrób trochę miejsca dla mnie. I nie wybij mi oka tym mieczem.
Trącony piętą wałach poszedł stępa korytem strumienia. Przejechali kolejny jar, wdrapali się na obłe wzgórze. Stamtąd widać już było przytuloną do kamiennych obrywów ruinę Kaer Morhen — częściowo zburzony trapez muru obronnego, resztki barbakanu i bramy, pękaty, tępy słup donżonu.
Wałach prychnął i szarpnął łbem, przechodząc fosę po pozostałościach mostu. Triss ściągnęła wodze. Na niej samej zalegające dno rowu zmurszałe czaszki i kościotrupy nie robiły wrażenia. Widziała je już.
— Nie lubię tego — odezwała się nagle dziewczynka. - To nie jest tak, jak powinno być. Umarłych powinno się zakopywać w ziemi. Pod kurhanem. Prawda?
— Prawda — potwierdziła spokojnie czarodziejka. - Ja też tak uważam. Ale wiedźmini traktują to cmentarzysko jako… przypomnienie.
— Przypomnienie czego?
— Kaer Morhen — Triss skierowała konia ku potrzaskanym arkadom — zostało napadnięte. Doszło tu do krwawej bitwy, w której zginęli prawie wszyscy wiedźmini, ocaleli tylko ci, których podówczas nie było w warowni.
— Kto ich napadł? I dlaczego?
— Nie wiem — skłamała. - To było strasznie dawno temu, Ciri. Zapytaj o to wiedźminów.
— Pytałam — burknęła dziewczynka. - Ale nie chcieli mi powiedzieć.
Rozumiem ich, pomyślała czarodziejka. Dziecku szkolonemu na Wiedźmina, do tego dziewczynce nie poddanej mutacyjnym zmianom nie mówi się o takich sprawach. Nie opowiada się takiemu dziecku o masakrze. Nie przeraża się takiego dziecka perspektywą tego, że i ono może kiedyś usłyszeć o sobie słowa, które wywrzaskiwali wówczas maszerujący na Kaer Morhen fanatycy. Mutant. Potwór. Dziwoląg. Przeklęty przez bogów, przeciwny naturze twór. Nie, pomyślała, nie dziwię się wiedźminom, że nie opowiedzieli ci o tym, mała Ciri. I ja również ci o tym nie opowiem. Ja, mała Ciri, mam jeszcze więcej powodów, by milczeć. Bo jestem czarodziejką, a bez pomocy czarodziejów fanatycy nie zdobyliby wtedy zamku. A i ów "wstrętny paszkwil" owo szeroko kolportowane «Monstrum», które wzburzyło fanatyków i popchnęło ich do zbrodni, też podobno było anonimowym dziełem jakiegoś czarodzieja. Ale ja, mała Ciri, nie uznaję zbiorowej odpowiedzialności, nie czuję potrzeby ekspiacji z tytułu wydarzenia, które miało miejsce pół wieku przed moim urodzeniem. A szkielety, które mają być wiecznym przypomnieniem, wreszcie zmurszeją do cna, rozpadną się w pył i pójdą w niepamięć, ulecą z wiatrem, który nieustannie smaga zbocze…
— Oni nie chcą tak leżeć — powiedziała nagle Ciri. - Nie chcą być symbolem, wyrzutem sumienia ani ostrzeżeniem. Ale nie chcą też, by ich prochy rozwiewał wiatr.
Triss poderwała głowę, słysząc zmianę w głosie dziewczynki. Momentalnie wyczuła magiczną aurę, pulsowanie i szum krwi w skroniach. Wyprężyła się, ale nie odezwała ani słowem, bojąc się przerwać i zakłócić to, co się działo.
— Zwykły kurhan — głos Ciri stawał się coraz bardziej nienaturalny, metaliczny, zimny i zły. - Kupka ziemi, którą porośnie pokrzywa. Śmierć ma oczy błękitne i zimne, a wysokość obelisku nie ma znaczenia, nie mają też znaczenia napisy, jakie się na nim wykuje. Któż może wiedzieć o tym lepiej od ciebie, Triss Merigold, czternastej ze Wzgórza?
Czarodziejka zmartwiała. Widziała, jak dłonie dziewczynki zaciskają się na grzywie konia.
— Ty umarłaś na Wzgórzu, Triss Merigold — przemówił znowu zły, obcy głos. - Po co tu przyjechałaś? Zawróć, zawróć natychmiast, a to dziecko, Dziecko Starszej Krwi, zabierz ze sobą, by oddać je tym, do których należy. Zrób to, Czternasta. Bo jeśli tego nie zrobisz, umrzesz jeszcze raz. Przyjdzie dzień, w którym Wzgórze upomni się o ciebie. Upomni się o ciebie zbiorowa mogiła i obelisk, na którym wykuto twoje imię.
Wałach zarżał głośno, potrząsając łbem. Ciri szarpnęła się nagle, wzdrygnęła.
— Co się stało? — spytała Triss, starając się panować nad głosem.
Ciri odkaszlnęła, oburącz przeczesała włosy, potarła twarz.
— Nn… nic… — mruknęła niepewnie. - Zmęczona jestem, to dlatego… Dlatego usnęłam. Powinnam biec…
Magiczna aura znikła. Triss poczuła raptowną falę zimna ogarniającą całe ciało. Próbowała wmówić sobie, że to efekt gasnącego właśnie czaru ochronnego, ale wiedziała, że to nieprawda. Spojrzała w górę, na kamienny blok zamczyska, wytrzeszczający na nią czarne puste oczodoły zrujnowanych strzelnic. Przeszył ją dreszcz.
Koń zadzwonił podkowami po płytach podwórca. Czarodziejka szybko zeskoczyła z siodła, podała Ciri rękę. Korzystając z kontaktu dłoni, ostrożnie wysłała impuls magiczny. I zdumiała się. Bo nie poczuła nic. Żadnej reakcji, żadnej odpowiedzi. I żadnego oporu. W dziewczynce, która przed chwilą zmobilizowała niebywale silną aurę, nie było nawet śladu magii. Było to teraz zwykłe, nieudolnie ostrzyżone i źle ubrane dziecko.
Ale dziecko to przed chwilą nie było zwykłym dzieckiem.
Nie miała czasu zastanawiać się nad dziwnym zdarzeniem. Usłyszała zgrzyt okutych żelazem drzwi dobiegający z ciemnej czeluści korytarza, ziejącej za poobijanym portalem. Zsunęła z ramion futrzaną pelerynę, zdjęła lisią czapkę, szybkim ruchem głowy rozrzuciła włosy — swoją dumę i swój znak rozpoznawczy — długie, połyskujące złotem, puszyste pukle o kolorze świeżego kasztana.
Ciri westchnęła z podziwu. Triss uśmiechnęła się, rada z efektu. Piękne, długie i rozpuszczone włosy były rzadkością, wyznacznikiem pozycji, statusu, znakiem kobiety wolnej, pani samej siebie. Znakiem kobiety niezwykłej — bo "zwykłe" panny nosiły warkocze, "zwykłe" mężatki ukrywały włosy pod czepcami lub zawiciami. Panie wysokiego rodu, wliczając królowe, trefiły włosy i układały je. Wojowniczki strzygły się krótko. Tylko druidki i czarodziejki — i nierządnice — obnosiły się z naturalnymi grzywami, by podkreślić niezależność i swobodę.
Wiedźmini zjawili się jak zwykle niespodziewanie, jak zwykle bezszelestnie, jak zwykle nie wiadomo skąd. Stanęli przed nią, wysocy, smukli, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z ciężarem ciała przełożonym na lewą nogę, w pozycji, z której, jak wiedziała, mogli zaatakować w ułamku sekundy. Ciri stanęła obok nich, w identycznej pozycji. W swym karykaturalnym ubranku wyglądała przezabawnie.
— Witamy w Kaer Morhen, Triss.
— Witaj, Geralt.
Zmienił się. Sprawiał wrażenie, jakby się postarzał. Triss wiedziała, że to biologicznie niemożliwe — wiedźmini starzeli się, owszem, ale w tempie zbyt wolnym, by zwykły śmiertelnik lub czarodziejka tak młoda jak ona mogli zauważyć zmiany. Ale wystarczyło jednego spojrzenia, by pojąć, że mutacja mogła powstrzymywać fizyczny proces starzenia. Psychicznego nie mogła. Posieczona zmarszczkami twarz Geralta była tego najlepszym dowodem. Triss z uczuciem głębokiej przykrości oderwała wzrok od oczu białowłosego Wiedźmina. Oczu, które ewidentnie widziały zbyt wiele. Poza tym nie dostrzegła w tych oczach nic z tego, na co liczyła.
— Witaj — powtórzył. - Cieszymy się, że zechciałaś przyjechać.
Obok Geralta stał Eskel, podobny do Wilka jak brat, jeśli nie liczyć koloru włosów i długiej blizny zniekształcającej policzek. I najmłodszy z wiedźminów z Kaer Morhen, Lambert, jak zwykle z nieładnym, kpiącym grymasem na twarzy. Vesemira nie było.
— Witamy i prosimy do środka — powiedział Eskel. - Zimno, a duje, jakby się ktoś powiesił. Ciri, a ty dokąd? Ciebie nie dotyczy to zaproszenie. Słońce jeszcze wysoko, chociaż go nie widać. Można jeszcze trenować.
— Ejże — potrząsnęła włosami czarodziejka. - Staniała, widzę, grzeczność w Wiedźmińskim Siedliszczu. Ciri powitała mnie tu jako pierwsza, przyprowadziła do warowni. Powinna mi towarzyszyć…
— Ona się tu szkoli, Merigold — skrzywił się Lambert w parodii uśmiechu. Zawsze ją tak nazywał: «Merigold», bez tytułu, bez imienia. Triss nienawidziła tego. - Jest uczniem, nie majordomusem. Witanie gości, nawet tak miłych jak ty, nie należy do jej obowiązków. Idziemy, Ciri.
Triss wzruszyła lekko ramionami, udając, że nie widzi zakłopotanych spojrzeń Geralta i Eskela. Zmilczała. Nie chciała wprowadzać ich w jeszcze większe zakłopotanie. A nade wszystko nie chciała, by zorientowali się, jak bardzo interesuje i fascynuje ją dziewczynka.
— Odprowadzę twojego konia — zaofiarował się Geralt, sięgając po wodze. Triss ukradkiem przesunęła rękę i dłonie ich złączyły się. Oczy też.
— Pójdę z tobą — powiedziała swobodnie. - Mam w jukach kilka drobiazgów, które będą mi potrzebne.
— Dostarczyłaś mi nie tak dawno trochę przykrych wrażeń — mruknął zaraz po tym, jak weszli do stajni. - Na własne oczy oglądałem twój imponujący nagrobek. Obelisk upamiętniający twą bohaterską śmierć w bitwie o Sodden. Dopiero niedawno doszły mnie wieści, że to była pomyłka. Nie mogę pojąć, jak można było cię z kimś pomylić, Triss.
— To długa historia — odpowiedziała. - Opowiem ci przy sposobności. A przykre wrażenia zechciej mi wybaczyć.
— Nie ma nic do wybaczania. Ostatnimi czasy mało miałem powodów do radości, a tą, której doznałem na wieść, że żyjesz, trudno porównać z jakąkolwiek inną. Chyba tylko z tą, jaką czuję w tej chwili, gdy patrzę na ciebie.
Triss poczuła, jak coś w niej pęka. Strach przed spotkaniem z białowłosym wiedźminem przez całą drogę walczył w niej z nadzieją na to spotkanie. A potem widok tej zmęczonej, steranej twarzy, te wszystkowidzące, chore oczy, słowa, zimne i wyważone, nienaturalnie spokojne, ale przecież tak tchnące emocją…
Rzuciła mu się na szyję, od razu, bez zastanowienia. Chwyciła jego dłoń, gwałtownie wpakowała ją sobie na kark, pod włosy. Mrowienie spłynęło jej po plecach, przeszyło taką rozkoszą, że o mało nie krzyknęła. By powstrzymać i stłumić krzyk, znalazła ustami jego usta, przywarła do nich. Drżała, przyciskając się do niego silnie, budowała i potęgowała w sobie podniecenie, zapominając się coraz bardziej.