Wzruszyła mnie nagła troska o moje zdrowie, jaką raczyłeś przejawić, drogi przyjacielu. Spieszę z wieścią, że i owszem, czuję się już dobrze, okres niedyspozycji mam już za sobą, uporałam się z kłopotami, opisem których nie chcę Cię nudzić.
Martwi mnie bardzo i niepokoi to, że niespodziewany prezent, jaki otrzymałeś od Losu, przysparza Ci zmartwień. W przypuszczeniu, że wymaga to fachowej pomocy, masz absolutną słuszność. Choć opis trudności — co zrozumiale — jest enigmatyczny, jestem pewna, że znam Źródło problemu. I zgadzam się z poglądem, że absolutnie konieczna jest pomoc jeszcze jednej czarodziejki. Czuję się zaszczycona tym, że jestem drugą, do której się zwracasz.
Czymże zasłużyłam na tak wysoką pozycję na liście?
Bądź spokojny, miły przyjacielu, a jeżeli nosiłeś się z zamiarem suplikowania o pomoc u dodatkowych czarodziejek, zaniechaj tego, bo nie ma potrzeby. Wyruszam nie zwlekając, jadę wprost do miejsca, które wskazałeś w zawoalowany, ale zrozumiały dla mnie sposób. Rzecz jasna, wyruszam w pełnej tajemnicy i przy zachowaniu środków ostrożności. Na miejscu zorientuję się w naturze kłopotu i zrobię, co będzie w mej mocy, aby uspokoić bijące źródło.
Postaram się przy tym nie wypaść gorzej niż inne panie, do których zanosiłeś, zanosisz lub zwykłeś zanosić supliki. Jestem wszak Twą miłą przyjaciółką. Zbyt zależy mi na Twej cennej przyjaźni, bym mogła Cię zawieść, drogi przyjacielu.
Jeśli w ciągu najbliższych kilku lat zapragnąłbyś napisać do mnie, nie wahaj się ani chwili. Listom Twoim jestem niezmiennie rada.
Twoja przyjaciółka Yennefer
List pachniał bzem i agrestem.
Geralt zaklął.
Z zadumy wyrwało go nagie poruszenie na pokładzie i kołysanie szkuty, sygnalizujące zmianę kursu. Część pasażerów obiegła prawą burtę. Szyper Pluskolec wywrzaskiwał z dziobu komendy, szkuta powoli i opornie skręcała w stronę temerskiego brzegu, schodziła z farwateru, ustępując miejsca dwóm wyłaniającym się z mgły okrętom. Wiedźmin spojrzał ciekawie.
Jako pierwszy płynął wielki, długi na co najmniej siedemdziesiąt sążni trójmasztowy galeas, powiewający amarantową flagą ze srebrnym orłem. Za nim, rytmicznie pracując czterdziestoma wiosłami, sunęła mniejsza, smukła galera, ozdobiona znakiem złoto-czerwonej krokwi w czarnym polu.
— Uch, ależ smoki wielgachne — powiedział Pluskolec, stając obok Wiedźmina. - Ależ rzekę orzą, aż fala idzie.
— Ciekawe — mruknął Geralt. - Galeas płynie pod redańską banderą, a galera jest z Aedirn.
— Z Aedirn, a jakże — potwierdził szyper. - I nosi wimple namiestnika z Hagge. Ale zważcie, oba statki mają ostrodenne kadłuby, blisko dwa sążnie zanurzenia. Znaczy to, że do samego Hagge nie płyną, bo nie przeszłyby przez porohy i mielizny w górze rzeki. Płyną do Piany albo do Białego Mostu. A spójrzcie, na pokładach mrowie wojska. To nie kupcy. To wojenne korabie, panie Geralt.
— Na galeasie podróżuje ktoś ważny. Rozpięli namiot na pokładzie.
— Ano, tak nynie wielmoże podróżują — kiwnął głową Pluskolec, dłubiąc w zębach odłupaną od burty drzazgą. - Rzeką bezpieczniej. Po lasach grasują elfie komanda, nie wiedzieć, zza którego drzewa smyknie strzała. A na wodzie nie ma strachu. Elf, jak ten kot, wody nie lubi. W chaszczach woli siedzieć…
— To musi być ktoś naprawdę ważny. Namiot jest bogaty.
— Ano, może to być. Kto wie, może sam król Vizimir rzekę zaszczycił? Różny naród teraz podróżuje… A jeśli my już przy tym, prosiliście w Pianie, bym ucha nadstawiał, czy się ktoś wami nie ciekawi, czy ktoś o was nie wypytuje. Otóż tamta łamaga, widzicie go?
— Nie pokazuj palcem, Pluskolec. Co to za jeden?
— A bo ja wiem? Sami spytajcie, przecie idzie ku nam. Baczcie, jak to się chwieje! A woda by lustro, zaraza, gdyby trochę powełniło, pewnie na czworakach by lazł, niezguła.
"Niezgułą" okazał się niewysoki, chudy mężczyzna W trudnym do określenia wieku, ubrany w wełniany obszerny i niezbyt czysty płaszcz, spięty kolistą mosiężną broszą. Przetyczkę od broszy, widać zgubioną, zastępował krzywy gwóźdź ze sklepaną główką. Mężczyzna podszedł, chrząknął, zmrużył krótkowzroczne oczy.
— Hmm… Czy mam przyjemność z Geraltem z Rivii, wiedźminem?
— Tak, mości panie. Macie.
— Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Linus Pitt, magister bakałarz, wykładowca historii naturalnej w Akademii Oxenfurckiej.
— Niezmiernie mi miło.
— Hmm… Powiedziano mi, że ochraniasz waszmość przewóz na zlecenie Kompanii Malatiusa i Grocka. Jakoby przed niebezpieczeństwem napaści jakiegoś monstrum. Zastanawia mnie, o jakież to monstrum może chodzić?
— Sam się nad tym zastanawiam — wiedźmin oparł się o, burtę, patrząc na majaczące we mgle ciemne zarysy nadrzecznych łęgów na temerskim brzegu. - I dochodzę do wniosku, że wynajęto mnie raczej na wypadek ataku komanda Scoia'tael, które podobno grasuje w okolicy. Podróżuję bowiem między Pianą a Novigradem po raz szósty, a żagnica nie pokazała się ani razu…
- Żagnica? To jakaś ludowa nazwa. Wolałbym, byście posługiwali się nazewnictwem naukowym. Hmm… Żagnica… Doprawdy nie wiem, który gatunek macie na myśli…
— Mam na myśli kostropate potworzysko, długie na dwa sążnie, przypominające obrośnięty glonami pniak, mające dziesięć łap i szczęki jak piły.
— Opis pozostawia wiele do życzenia pod względem naukowej ścisłości. Czyżby szło o któryś z gatunków z rodziny Hyphydridae?
— Nie wykluczam tego — westchnął Geralt. - Żagnica, z tego, co o niej wiem, pochodzi z wyjątkowo parszywej rodziny, żadna nazwa nie jest dla tej rodziny krzywdząca. Rzecz w tym, mości bakałarzu, że podobno któryś z członków tego niesympatycznego rodu zaatakował dwa tygodnie temu szkutę Kompanii. Tu, w Delcie, niedaleko miejsca, w którym się właśnie znajdujemy.
— Kto tak twierdzi — zaśmiał się skrzekliwie Linus Pitt — ten jest nieukiem albo kłamcą. Nic podobnego zdarzyć się nie mogło. Znam bardzo dobrze faunę Delty. Rodzina Hyphydridae w ogóle tu nie występuje. Ani inny aż do tego stopnia niebezpieczny, drapieżny gatunek. Znaczne zasolenie i nietypowy skład chemiczny wody, zwłaszcza w czasie przypływu…
— W czasie przypływu — przerwał Geralt — gdy fala pływowa przejdzie przez kanały Novigradu, w Delcie w ogóle nie ma wody w ścisłym znaczeniu tego słowa. Jest ciecz składająca się z odchodów, mydlin, oleju i zdechłych szczurów.
— Niestety, niestety — zasmucił się magister bakałarz. - Degradacja środowiska… Nie uwierzycie, ale z ponad dwóch tysięcy gatunków ryb, które żyły w tej rzece jeszcze pięćdziesiąt lat temu, zostało nie więcej niż dziewięćset. To doprawdy przykre.
Obaj oparli się o reling i w milczeniu patrzyli na zieloną mętną toń. Przypływ już się zaczynał, bo woda śmierdziała coraz silniej. Pojawiły się pierwsze zdechłe szczury.
— Wyginął ze szczętem głowacz białopłetwy — przerwał milczenie Linus Pitt. - Zniknął kefal, wężogłów, kitara, wiun pasiasty, brzanka, kiełb długowąsy, zębacz królewski…
W odległości około dziesięciu sążni od burty woda zakotłowała się. Przez moment obaj widzieli ponad dwudziestofuntowy okaz królewskiego zębacza, który połknął zdechłego szczura i zniknął w głębinie, machnąwszy wdzięcznie płetwą ogonową.
— Co to było? — wzdrygnął się magister.
— Nie wiem — Geralt spojrzał w niebo. - Może pingwin?
Uczony rzucił na niego okiem, zaciął wargi.
— Z pewnością nie była to jednak wasza legendarna żagnica! Mówiono mi, że wiedźmini dysponują znaczną wiedzą o niektórych rzadkich gatunkach. A wy nie dość, że powtarzacie plotki i bajędy, to jeszcze próbujecie drwić ze mnie w prostacki sposób… Czy wy mnie w ogóle słuchacie?
— Mgła się nie podniesie — rzeki cicho Geralt.
— Hę?
— Wiatr wciąż słaby. Gdy wpłyniemy w odnogi, między ostrowy, będzie jeszcze słabszy. Będzie mglisto aż do samego Novigradu.
— Ja nie płynę do Novigradu, wysiadam w Oxenfurcie — oznajmił sucho Pitt. - A mgła? Nie jest aż tak gęsta, by uniemożliwiła nawigację, jak myślicie?
Chłopczyk w czapeczce z piórkiem przebiegł obok nich, wychylił się mocno, próbując patykiem złowić obijającego się o burtę szczura. Geralt podszedł, wyrwał mu patyk.
— Zmykaj stąd. Nie zbliżaj się do burt!
— Maaaamaaaa!
— Everett! Chodź tu natychmiast!
Magister bakałarz wyprostował się, popatrzył na Wiedźmina przenikliwie.
— Wy, zdaje się, prawdziwie wierzycie, że coś nam zagraża?
— Panie Pitt — rzekł Geralt najspokojniej jak umiał. - Dwa tygodnie temu coś ściągnęło dwoje ludzi z pokładu jednej ze szkut Kompanii. We mgle. Nie wiem, co to było. Może była to wasza hyfydra, czy jak jej tam. Może był to kiełb długowąsy. Ale ja myślę, że to była żagnica.
Uczony wydął wargi.
— Przypuszczenia — oświadczył — winny opierać się na solidnych naukowych podstawach, nie na pogłoskach i plotkach. Mówiłem wam, hyfydra, którą uparcie nazywacie żagnica, nie występuje w wodach Delty. Została wytępiona dobre pół wieku temu, nawiasem mówiąc wskutek działalności wam podobnych, gotowych natychmiast zabijać wszystko, co nieładnie wygląda, bez namysłu, bez badań, bez obserwacji, bez zastanawiania się nad niszą ekologiczną.