Geralt miał przez chwilę ochotę szczerze powiedzieć, gdzie ma żagnicę i jej niszę, ale rozmyślił się.
— Panie bakałarzu — rzekł spokojnie. - Jedną ze ściągniętych z pokładu osób była młoda dziewczyna w ciąży. Chciała schłodzić w wodzie spuchnięte stopy. Teoretycznie jej dziecko mogłoby kiedyś zostać rektorem waszej uczelni. Co powiecie na takie podejście do ekologii?
— To jest podejście nienaukowe, emocjonalne i subiektywne. Natura rządzi się własnymi prawami i choć są to prawa okrutne i bezwzględne, nie ma co ich poprawiać. To walka o byt! — magister przechylił się przez reling i splunął do wody. - A tępienia gatunków, nawet drapieżnych, nie można niczym usprawiedliwić. Co na to powiecie?
— Powiem, że niebezpiecznie się tak wychylać. W okolicy może być żagnica. Chcecie sprawdzić na własnej skórze, w jaki sposób żagnica walczy o byt?
Linus Pitt puścił reling, odskoczył gwałtownie. Pobladł lekko, ale natychmiast odzyskał kontenans, ponownie wydął wargi.
— Zapewne wiele wiecie o owych fantastycznych żagnicach, panie wiedźminie?
— Bez wątpienia mniej niż wy. Może więc skorzystamy z okazji? Oświećcie mnie nieco, panie bakałarzu, wyłóżcie trochę wiedzy o drapieżnikach wodnych. Chętnie posłucham, podróż mniej się będzie dłużyła.
— Drwicie ze mnie?
— Pod żadnym pozorem. Naprawdę chciałbym uzupełnić luki w wykształceniu.
— Hmmm… Jeśli naprawdę… Czemu nie. Posłuchajcie zatem. Rodzina Hyphydridae, należąca do rzędu Amphipoda, czyli Obunogów, obejmuje cztery znane nauce gatunki. Dwa z nich żyją wyłącznie w wodach tropikalnych. W naszym klimacie spotyka się natomiast, obecnie bardzo rzadko, niewielką Hyphydra Longicauda, oraz osiągającą nieco większe rozmiary Hyphydra marginata. Biotopem obu gatunków są wody stojące lub wolno płynące. Są to rzeczywiście gatunki drapieżne, preferujące jako pokarm stworzenia ciepłokrwiste… Macie coś do dodania?
— Chwilowo nie. Słucham z zapartym tchem.
— Tak, hmm… W księgach znaleźć też można wzmianki o podgatunku Pseudohyphydra, żyjącym w bagnistych wodach Angrenu. Jednak ostatnio uczony Bumbler z Aldersbergu dowiódł, że jest to całkowicie odrębny gatunek z rodziny Mordidae, czyli Zagryźców. Żywi się wyłącznie rybami i małymi płazami. Został nazwany Ichtyouorax Bumbleri.
— Ma potwór szczęście — uśmiechnął się wiedźmin. - Już po raz trzeci został nazwany.
— Jak to?
— Stwór, o którym mówicie, to żyrytwa, w Starszej Mowie nosząca nazwę cinerea. A jeśli uczony Bumbler twierdzi, że żywi się wyłącznie rybami, to wnoszę, że nigdy nie kąpał się w jeziorku, w którym żyrytwy bytują. Ale pod jednym względem Bumbler ma rację: z żagnicą cinerea ma tyle wspólnego, co ja z lisem. Obaj lubimy jeść kaczuszki.
— Jaka cinerea? — żachnął się bakałarz. - Cinerea to stwór mityczny! Doprawdy rozczarowuje mnie wasza niewiedza. Zaiste, zaskoczony jestem…
— Wiem — przerwał Geralt. - Bardzo tracę przy bliższym poznaniu. Niemniej pozwolę sobie na kilka dalszych poprawek do waszych teorii, panie Pitt. Otóż żagnice zawsze żyły w Delcie i żyją nadal. Owszem, był taki czas, gdy wydawało się, że wyginęły. Żywiły się bowiem tymi małymi fokami…
— Karłowatymi morświnami rzecznymi — poprawił magister. - Nie bądźcie ignorantem. Nie mylcie fok z…
— … żywiły się morświnami, a morświny wytrzebiono, bo przypominały foki. Dostarczały foczego futra i tłuszczu. Później zaś w górze rzeki pokopano kanały, pobudowano tamy i przegrody. Prąd osłabł, Delta zamuliła się i zarosła. A żagnica uległa mutacji. Przystosowała się.
— Hę?
— Ludzie odbudowali jej łańcuch pokarmowy. Dostarczyli ciepłokrwistych stworzeń na miejsce morświnów. Zaczęto wozić przez Deltę owce, bydło, nierogaciznę. Żagnicę w mig nauczyły się, że każda płynąca po Delcie szkuta, barka, tratwa lub komięga to jeden wielki półmisek z żarciem.
— A mutacja? Mówiliście o mutacji!
— To płynne łajno — Geralt wskazał na zieloną wodę — zdaje się żagnicy odpowiadać. Wzmaga wzrost. Cholera potrafi podobno być tak wielka, że bez wysiłku ściąga krowę z tratwy. Ściągnięcie z pokładu człowieka to dla niej fraszka. Zwłaszcza z pokładów tych kryp, które Kompania wykorzystuje do transportu pasażerów. Sami widzicie, jak to głęboko siedzi w wodzie.
Bakałarz szybko cofnął się od burty, najdalej, jak mógł, jak pozwalały wózki i bagaże.
— Słyszałem plusk! — sapnął, wpatrując się w mgłę między kępami. - Panie wiedźminie! Słyszałem…
— Spokojnie. Oprócz plusku słychać też skrzyp wioseł w dulkach. To celnicy z redańskiego brzegu. Zobaczycie, zaraz tu będą i zrobią zamieszanie, jakiego nie zdołałyby zrobić trzy, a nawet cztery żagnice.
Pluskolec przebiegł obok. Zaklął plugawie, bo chłopczyk w czapeczce z piórkiem zaplątał mu się pod nogi.
Pasażerowie i kupcy, wielce zdenerwowani, przeglądali swe mienie i usiłowali ukryć przemyt.
Za małą chwilę o burtę stuknęła duża łódź, a na pokład szkuty wskoczyło czterech ruchliwych, rozgniewanych i bardzo hałaśliwych osobników. Otoczyli szypra kołem, pokrzyczeli groźnie, usilnie próbując nadać swym osobom i funkcjom pozory ważności, po czym z entuzjazmem rzucili się na bagaż i dobytek podróżnych.
— Kontrolują jeszcze przed lądowaniem! — poskarżył się Pluskolec, podchodząc do Wiedźmina i magistra. - To bezprawie jest, no nie? Przecieżeśmy jeszcze nie na redańskiej ziemi. Redania jest na prawym brzegu, pół mili stąd!
— Nie — zaprzeczył bakałarz. - Granica między Redania a Temerią przebiega środkiem nurtu Pontaru.
— A jak tu, kurwa, nurt wymierzyć? Tu jest Delta! Kępy, łachy i ostrowy cięgiem zmieniają położenie, farwater jest co dnia inny! Skaranie boskie! Hej! Gówniarzu! Zostaw ten bosak, bo ci rzyć posiniaczę! Wielmożna pani! Pilnujcież dzieciaka! Skaranie boskie!
— Everett! Zostaw to, bo się ubrudzisz!
— Co jest w tym kufrze? — wrzeszczeli celnicy. - Hej, rozwiązać mi ten tobół! Czyj ten wózek? Waluta jest? Waluta, pytam? Temerski albo nilfgaardzki pieniądz?
— Tak oto wygląda wojna celna — skomentował rozgardiasz Linus Pitt, robiąc mądrą minę. - Vizimir wymógł na Novigradzie wprowadzenie prawa składu. Foltest z Temerii odpowiedział retorsyjnym, bezwzględnym prawem składu w Wyzimie i Gors Velen. Mocno ugodził tym redańskich kupców, więc Vizimir zaostrzył cła na temerskie wyroby. Chroni redańską gospodarkę. Temeria zalewana jest tanimi towarami pochodzącymi z nilfgaardzkich manufaktur. Dlatego celnicy są tacy gorliwi. Gdyby nilfgaardzkie towary w nadmiarze przedostały się przez granicę, gospodarka Redanii mogłaby runąć. Redania prawie nie ma manufaktur, a rzemieślnicy nie wytrzymaliby konkurencji.
— Krótko mówiąc — uśmiechną! się Geralt — Nilfgaard powoli zdobywa towarem i złotem to, czego nie zdobył orężem. Temeria nie broni się? Foltest nie wprowadził blokady południowych granic?
— Jakim sposobem? Towar idzie przez Mahakam, przez Brugge, przez Verden, przez porty w Cidaris. Dla kupców liczy się zaś wyłącznie zysk, nie polityka. Gdyby król Foltest zablokował granice, gildie kupieckie podniosłyby straszne larum…
— Waluta jest? — warknął, podchodząc do nich, celnik o przekrwionych oczach i zarośniętej gębie. - Coś do oclenia?
— Jestem uczonym!
— Bądźcie sobie nawet księciem! Pytam, co wwozicie?
— Zostaw ich, Boratek — rzekł przywódca grupy, wysoki i barczysty celnik z długim czarnym wąsem. - Wiedźmina nie poznajesz? Witaj, Geralt. To twój znajomy? Uczony? A więc do Oxenfurtu, panie? I bez bagażu?
— W rzeczy samej. Do Oxenfurtu. I bez bagażu.
Celnik wyciągnął z rękawa wielką chustkę, wytarł czoło, wąsy i szyję.
— I jak dzisiaj, Geralt? — spytał. - Potwór nie objawił się?
— Nie. A ty, Olsen, widziałeś coś może?
— Ja nie mam czasu się rozglądać. Ja pracuję.
— Mój tatuś — oświadczył Eyerett, podkradłszy się bezszelestnie — jest rycerzem króla Foltesta! I ma jeszcze większe wąsy!
— Zjeżdżaj, pętaku — powiedział do niego Olsen, po czym westchnął ciężko. - Masz może trochę wódki, Geralt?
— Nie.
— Ale ja mam — zaskoczył wszystkich uczony mąż z Akademii, wyciągając z sakwy płaski bukłak.
— A ja mam zakąskę — pochwalił się Pluskolec, wyłaniając się jak spod ziemi. - Wędzone miętusy!
— A mój tatuś…
— Zjeżdżaj, gówniarzu.
Usiedli na zwojach lin w cieniu jednego ze stojących na śródokręciu wozów, kolejno pociągając z bukłaka i pożerając miętusy. Olsen musiał ich na chwilę opuścić, bo wybuchła awantura. Krasnoludzki kupiec z Mahakamu żądał niższego wymiaru cła, próbując wmówić celnikom, że wwożone futra nie są futrami srebrnych lisów, lecz wyjątkowo wielkich kotów. Matka wścibskiego i wszędobylskiego Eyeretta nie chciała natomiast w ogóle poddać się kontroli, piskliwie powołując się na rangę męża i przywileje szlacheckie.
Statek wolno sunął szerokim przesmykiem wśród zakrzaczonych ostrowów, wlokąc przy burtach warkocze zgarnianych nenufarów, grążeli i rdestnic. Wśród trzcin groźnie buczały bąki i pogwizdywały żółwie. Czaple, stojąc na jednej nodze, ze stoickim spokojem patrzyły w wodę, wiedząc, że nie ma się co gorączkować — ryba prędzej czy później sama podpłynie.
— I co, panie Geralt? — odezwał się Pluskolec, wylizując miętusią skórę. - Jeszcze jeden spokojny rejs? Wiecie, co wam rzeknę? Ten potwór głupi nie jest. On wie, żeście się na niego zasadzili. U nas, we wiosce, była, uważacie, rzeczka, w niej żyła wydra, onaż zakradała się na podwórko, kury dusiła. A taka była cwana, że nie przylazła nigdy, jeśli doma był ojciec albo ja z braćmi. Przyłaziła jeno wtedy, gdy ostawał dziadunio, samiuteńki jeden. A dziadunio nasz, uważacie, na rozumie trochę słabował i nogi mu paralusz odjął. Wydra, psia jej mać, jakby wiedziała o tym. No to pewnego razu nasz tatko…