7
Hugon z Arcis zacierał ręce, broniąc się przed porannym chłodem. Dowódca Gaskończyków przysłał do niego posłańca z prośbą o audiencję.
Seneszal Carcassonne zwołał natychmiast sztab doradców wraz z arcybiskupem Narbonne i biskupem Albi, którego zamiłowanie do wojaczki przewyższało powołanie duchowne. Do udziału w naradzie zostało również zaproszonych sześciu templariuszy.
– Mówcie, którędy zamierzacie podejść pod zamek? – zapytał seneszal dowódcę Gaskończyków, krępego, mocno zbudowanego mężczyznę o wielkich dłoniach i oczach drapieżnika.
– Zbadaliśmy teren i trzeba przyznać, że postawiliście przed nami trudne zadanie.
– W przeciwnym razie byśmy was nie wzywali – rzucił oschle wielki seneszal. – Jeśli dobrze się spiszecie, zostaniecie sowicie wynagrodzeni, nie traćmy więc czasu na rozprawianie o trudności zlecenia. Chcę tylko wiedzieć, jak i kiedy przystąpicie do działania.
– Sądzę, że uda nam się wspiąć na najwyższy wierzchołek nazywany przez was Skała Wieży. Jego wielebność biskup Albi – Gaskończyk wskazał palcem duchownego – chce tam ulokować swe machiny wojenne, więc mu to umożliwimy.
– A którędy się tam wdrapiecie?
– Od wschodu. To jedyny sposób zdobycia tamtej części skały. Od zachodu bylibyśmy łatwym celem dla obrońców Montsegur.
Seneszal wiedział, że chodzi o bardzo stromą ścianę, której nie udało się zdobyć jego najbardziej doświadczonym ludziom, lecz skoro Gaskończyk zapewnia, że to wykonalne, trzeba zaczekać i przekonać się, czy mówi prawdę.- Na kiedy planujecie akcję?
– Na dzisiejszą noc. Wszystko zależy od jednej osoby. Dlatego właśnie poprosiłem was o audiencję. Potrzebuję sporej sakiewki monet, by zapłacić człowiekowi, który zgodził się zaprowadzić nas na szczyt.
– Zdrajca wśród heretyków! – wykrzyknął zachwycony arcybiskup Narbonne.
– Możecie go nazywać zdrajcą – odparł góral – choć to człowiek taki jak ja, tyle że obeznany z tą okolicą, któremu wszystko jedno, jak i do kogo modlą się jego bliźni.
Zebrani zamilkli speszeni słowami dowódcy Gaskończyków.
– To ktoś, kto chce po prostu posmakować dostatku – dodał hardo góral, a jego słowa zabrzmiały jak zaczepka. – Decyzja należy do was. Załoga Montsegur nie spodziewa się ataku z tamtej strony, bo skała oddalona jest od zamku o wiele metrów, i jeśli nie zna się drogi na szczyt, wyprawa graniczy z samobójstwem. Ale jest ktoś, kto wie, jak tam dotrzeć.
– Kto? – chciał wiedzieć Hugon z Arcis. – Przyprowadźcie go tu.
– Jeszcze czego! – roześmiał się Gaskończyk – To niemożliwe, bo nasz tajemniczy nieznajomy nie chce mieć z wami nic wspólnego. Nie ufa wam. Mnie zgodził się pomóc ze względu na łączące nas więzy krwi, ale Francuzów woli unikać, gdyż nie pała do was sympatią.
Hugon chrząknął oburzony bezczelnością górala. Mógłby poddać go torturom i zmusić do wyjawienia imienia zdrajcy, ale wtedy nici ze współpracy. Seneszal podjął w duchu decyzję, choć chwilowo wolał ją zataić przed gaskońskim dowódcą.
– Możecie odejść. Wezwę was, gdy nadejdzie pora. Gaskończyk opuścił namiot przekonany, że wielki seneszal Carcassonne, przedstawiciel króla Ludwika, chcąc nie chcąc, będzie musiał przyjąć jego warunki. Znał dobrze charakter możnych i wiedział, że Hugon podeśle mu umyślnego z sakiewką.
Brat Pierre obserwował, jak Julian wlewa w siebie miksturę przygotowaną przez templariuszowskiego medyka. Jego milczenie oznaczało niemy wyrzut, ponieważ poczciwy mnich uważał, że medyk seneszala wie więcej od pierwszego lepszego templariusza, który spędził życie, uganiając się na drugim końcu świata za Saracenami. Mimo to musiał przyznać, że Julian zaczął lepiej sypiać i nie nawiedzały go już napady konwulsji, z których powodu jeszcze do niedawna drżał o życie współbrata.
Co prawda sekretarz nadal był ponury, ale rzadziej uskarżał się na bóle brzucha, a jego zapadnięte policzki nieco się zarumieniły.
Julian przerwał ciszę, by zagadnąć towarzysza o krążące po obozie plotki, których znajomością brat Pierre lubił się przechwalać.
– Nic nowego, może tylko tyle, że dziś w nocy Gaskończycy spróbują podejść pod wschodnią grań, tę wychodzącą na tyły zamku. Ponoć jeden z heretyków zgodził się wskazać im sekretne przejście.
– Zdrajca? Wierzyć się nie chce… – mruknął Julian.
– Heretycy są gorsi od psów, zdarzają się między nimi ludzie łasi na grosz – zawyrokował brat Pierre.
Julian nie chciał wdawać się w dyskusję, choć trudno było mu uwierzyć, że wśród obrońców Montsegur, cierpiących niedostatek w oczekiwaniu na śmierć, są zdrajcy. Na myśl o Marii i małej Teresie przebiegł go dreszcz.
– Znowu! – jęknął brat Pierre. – Lepiej wezwę seneszelowego medyka, bo konwulsje wróciły. Zielsko tego templariusza najwyraźniej wam nie pomaga…
– Nigdzie nie chodźcie, już mi lepiej – zapewnił Julian. – To tylko zwykły spazm.
– Powinien zbadać was medyk…
– Przecież słyszycie, że już mi lepiej, nie martwcie się. Powiedzcie raczej, o czym jeszcze mówi się w obozie…
– Bo ja wiem… chyba o tym, że pan z Arcis niecierpliwi się, bo król Ludwik przysłał dwa dni temu umyślnego, by dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. Seneszal liczy, że Gaskończycy dotrzymają słowa, i uraduje monarchę dobrymi wieściami.
– Ale kto jest zdrajcą? – zastanawiał się Julian, czując, że rumieni się od czoła po podbródek.
– Nikt tego nie wie z wyjątkiem dowódcy Gaskończyków. Chodzą słuchy, że to jego krewniak, który poślubił miejscową niewiastę i zdążył dobrze poznać tajemnice tych gór. Tak czy owak zostanie sowicie wynagrodzony, bo paź seneszala przekazał Gaskończykowi wypchaną sakiewkę.
Julian ziewnął, dając gościowi do zrozumienia, że jest zmęczony, po czym usiadł na posłaniu.
– Chcecie, byśmy odmówili razem różaniec? – zapytał poczciwy brat Pierre.- Dziękuję, zmówiłem różaniec przed waszym przyjściem. Przed snem wolę pomodlić się w samotności.
– W takim razie już sobie pójdę. Gdybyście czegoś potrzebowali…
– Niech Bóg wam to wynagrodzi, bracie.
Zaraz po wyjściu zakonnika do namiotu wkroczył niespodziewanie Fernando.
– Jak się masz? – zapytał wystraszonego Juliana.
– Jestem wstrząśnięty tym, co właśnie usłyszałem od brata Pierre’a. Wiedziałeś, że w Montsegur jest zdrajca?
– Nie w Montsegur, ale tutaj, na dole. To tubylec spokrewniony ponoć z dowódcą Gaskończyków.
Bracia trwali przez chwilę w milczeniu, pogrążeni w myślach.
– I co teraz zrobimy? – zapytał w końcu Julian.
– Zrobimy? My? Nie bardzo rozumiem…
– Twoja matka jest tam na górze i…
– Moja matka dokonała już wyboru. Znów zamilkli, rozmyślając o Marii.
– Nasz pasterz nie daje znaku życia – mruknął Julian.
– Moja matka dotrzyma słowa i powiadomi nas, kiedy i gdzie mamy przyjść po Teresę.
– A jeśli nie zdoła…
– Moja matka? Czyżbyś jej nie znał? Dopnie swego, choćby miała zmierzyć się w pojedynkę z całą armią seneszala.
– O tak, to do niej podobne.
– Przyszedłem ci powiedzieć, że nie zabawię długo w obozie. Wyjadę zaraz po spotkaniu z Teresą, to znaczy wszyscy wyjedziemy.
– Ty i twoi współbracia?
– Tak, przekonaliśmy seneszala, że nie jesteśmy mu już potrzebni, skoro ma przy sobie biskupa Albi, specjalistę od machin bojowych. Zresztą musimy wracać do naszej komandorii, bo lada moment znów wyruszymy na Wschód.