– Wy, templariusze, nie lubicie walczyć z heretykami – zawyrokował Julian.
– To chrześcijanie, podobnie jak my. Nazywają siebie samych „dobrymi chrześcijanami” i czasami myślę, że słusznie, że zasługują na to miano. Bo na czym niby polega ich grzech? Dają przykład życia w ubóstwie, pomagają potrzebującym, troszczą się o chorych, przygarniają sieroty…
.- Ale nie wierzą w Naszego Pana – zaoponował dominikanin.
– Wierzą, tylko inaczej. Nienawidzą krzyża jako symbolu kaźni, twierdzą, że Jezus Chrystus nie należy do świata widzialnego, i uważają, że istnieje Bóg dobry i Bóg zły. Zresztą jak inaczej wytłumaczyć niegodziwość i cierpienie pieniące się w świecie? Skoro Bóg jest ojcem wszelkiego stworzenia, skąd bierze się tyle zła i dlaczego Bóg do niego dopuszcza? Czyżbyśmy właśnie jego mieli obwiniać o śmierć niewinnych ludzi? Szatan istnieje, a jego władza jest przeogromna. My nazywamy zło złem, oni drugim bogiem. Różnice między nami nie są znowu takie wielkie.
– Co ty wygadujesz! To bluźnierstwo!
– Odezwał się dominikanin! Czasami zapominam, że należysz do zakonu zwalczającego herezję i jesteś sekretarzem inkwizycji. To właśnie ty poślesz na stos istoty chroniące się w murach Montsegur.
– Milcz! Nie pastw się nade mną! Przecież wiesz, jak bardzo cierpię na myśl o tym, co się tu wydarzy. Diabeł dręczy mą duszę.
– Dręczy cię nie diabeł, lecz sumienie, nie potrafisz bowiem odróżniać dobra od zła. Przecież wiesz równie dobrze jak ja, że ci ludzie nikomu nie szkodzą, że są niewinni…
– Nieprawda! Wystąpili przeciwko Kościołowi, naszej Świętej Matce.
– Wystąpili przeciwko zepsuciu trawiącemu naszą Świętą Matkę, przeciwko zdeprawowanemu klerowi i biskupom pławiącym się w zbytku…
– Zostaniesz oskarżony o herezję!
– Przez kogo? Przez ciebie?
– Przeze mnie? Wiesz, że nigdy bym na ciebie nie doniósł, jesteś… jesteś moim przyrodnim bratem.
– Wolę wierzyć, że nie zrobisz tego, bo masz dobre serce.
– Zaklinam cię, nie mów nikomu tego, co mi przed chwilą powiedziałeś – błagał mnich. – Zostałbyś oskarżony o herezję.
– Nie powiem. Jestem mnichem, nie podważam, ale przestrzegam tego, co mówi i nakazuje Kościół, nasza Święta Matka, walczę w jej imieniu z Saracenami i ryzykuję dla niej życie, choć czasami… czasami myśli wymykają mi się spod kontroli, a wtedy miejsce pewników zajmuje zwątpienie i rodzą się pytania, które lękam się powtórzyć nawet własnemu spowiednikowi. Lecz nie tobie, Julianie, mimo że jesteś dominikaninem i stoisz na straży prawdziwej wiary. A teraz porozmawiajmy o twojej kronice. Jak zamierzasz przekazać ją mojej siostrze?- Nie wiem. Twoja matka obarczyła mnie wyjątkowo trudnym zadaniem. Mam nadzieję, że Marian sama się do mnie odezwie.
– Co zrobimy z Teresą?
– Zrobimy? Nie mogę zatrzymać jej przy sobie, jestem zakonnikiem.
– A ja mnichem rycerzem, więc tym bardziej nie zabiorę jej do komturii. Myślisz, że uda ci się posłać ją do mojej siostry Marian na dwór hrabiego Rajmunda?
– Lepiej byłoby jej z twoim ojcem i siostrą Martą w Ainsie…
– Teresa nie może wrócić do Ainsy. Wcześniej czy później dostałaby się w szpony inkwizycji. W twoje szpony, Julianie… No, co tak na mnie patrzysz? W Ainsie wszystkim wiadomo, że Teresa przebywa z matką w Montsegur i że obie są heretyczkami. Nie będą mieli litości dla nieszczęsnej dzieciny. Teresa może się schronić tylko u boku Marian, zwłaszcza że mój szwagier, Bertrand d’Amis, jest jednym z przedniej szych rycerzy na dworze hrabiego Rajmunda. Proszę, wyślij Teresę właśnie tam.
– Ale jak mam to niby zrobić? – Julian załamał ręce.
– Na pewno masz tu jakiegoś zaufanego człowieka.
– Nie, nie ufam nikomu. Wystarczy, że muszę mieć się na baczności, by nie wyszły na jaw moje konszachty z heretykami.
– Coś wymyślimy, zostanę w obozie jeszcze dwa lub trzy dni. Fernando wyszedł z namiotu, zostawiając Juliana przerażonego myślą, że przyjdzie mu zająć się Teresą. Templariusz nie miał innego wyjścia, musiał obarczyć brata tą odpowiedzialnością. Mimo słabości jego charakteru nie wątpił w lojalność Juliana wobec rodu Ainsa, z którego obaj się wywodzili. Mieli wszak jednego ojca.
Pewnym krokiem ruszył do swego namiotu, gdzie zatopił się w modlitwie, błagając Boga, by ich nie opuszczał.
Julian, klęcząc przy posłaniu, prosił Wszechmogącego o to samo.
8
Tej nocy księżyc nie wzeszedł. W obozie panowała dziwna cisza przerywana tylko poświstami lodowatego wiatru drażniącego Hugona z Arcis, który oczekiwał wieści z wypadu przedsięwziętego przez Gaskończyków godzinę temu.
Seneszal przechadzał się nerwowo po namiocie. Uważał, że Bóg stoi po jego stronie i że nie zawaha się, wybierając między heretykami a życiem swych wiernych dzieci. Natomiast jego, seneszala, gnębiły wątpliwości: zamek Montsegur wydawał się nie do zdobycia, a jego pan, Rajmund z Pereille, i Pierre-Roger z Mirapoix, komendant tamtejszego garnizonu, wykazali się męstwem i przemyślnością podczas trwającego od miesięcy oblężenia.
W Montsegur znajdowało się ponad czterysta osób, w tym żołnierze, parfoits, credentes, służba i krewni pana z Pereille.
Na licznych półkach skalnych, zwieszających się ze zboczy góry, widać było maleńkie chałupy i chaty pasterskie zajęte w większości – jak twierdzili tubylcy – przez heretyckich „Doskonałych”, którzy oddawali się modlitwie i wspomagali mieszkańców zamku. Seneszal pomyślał, że jeśli Bóg mu sprzyja, niebawem Montsegur przestanie istnieć i hrabstwo Tuluzy nie będzie już spędzało snu z powiek królowi Ludwikowi.
Podczas gdy seneszal czekał w napięciu na rozwój wypadków, Gaskończycy poczęli piąć się w górę prowadzeni przez mężczyznę, który wydawał się jednym z nich. Mówił ich językiem, bo pochodził z Gaskonii i nigdy nie przyzwyczaił się do życia na obczyźnie, dlatego zgodził się ją zdradzić w zamian za kabzę pełną pobrzękujących monet. Miał nadzieję, że umożliwi mu ona powrót do rodzinnych stron wraz żoną i trojgiem dzieci, mimo że krnąbrna niewiasta zaklinała się, iż za nic w świecie nie opuści swej ojczyzny. Jednak teraz nie martwił go już upór żony, która niechybnie zapomni o swym zacietrzewieniu, gdy upadnie Montsegur, a on zadzwoni jej przed nosem sakiewką od seneszala.
Ręce drętwiały Gaskończykom z zimna, utrudniając wspinaczkę. Posuwali się do góry w grobowej ciszy, wiedząc, że jeśli zostaną odkryci przez obrońców, nie ujdą śmierci. Musieli uważać, by nie powodować kamiennych lawin zdradzających ich obecność, na domiar złego czuli, jak karki trzeszczą im pod ciężarem broni.
Ledwie widzieli, gdzie stawiają stopy, i drżeli na myśl, że w każdej chwili mogą runąć w przepaść. Czekała ich jednak hojna zapłata, a poza tym, zgodnie z zapewnieniami duchownych, pomagając w wytępieniu heretyków kryjących się w Montsegur, zapewniają sobie nagrodę w niebie.
Stracili rachubę czasu, nie wiedzieli, jak długo się wspinają, ale skórę na rękach mieli już startą do kości, a ostry ból przeszywał każdy, nawet najmniejszy mięsień. Na domiar złego wiedzieli, że na szczycie przyjdzie im jeszcze stoczyć zaciętą walkę z obrońcami.
Uznali, że Bóg rzeczywiście stanął po ich stronie, ponieważ zaskoczyli żołnierzy we śnie i nim ci zdołali oprzytomnieć, zepchnęli ich w przepaść i zajęli bastion. Dowódca Gaskończyków i zdrajca poklepali się po plecach, winszując sobie wzajemnie. Poszło im łatwiej, niż się spodziewali. Ból minął, mimo otartej skóry nie czuli też kłucia w krzyżu – teraz rozkoszowali się zwycięstwem i tylko najbardziej chciwi pomyśleli, że za tak wspaniały wyczyn powinni byli zażądać od seneszala więcej pieniędzy.