Pewnej nocy pasterz kóz wsunął się bezszelestnie do namiotu Juliana, gdy ten już miał zgasić świecę i udać się na spoczynek.
– Na Boga, co tu robisz?! – wykrzyknął wystraszony gospodarz.
– Przyszedłem przypomnieć wam o obietnicy, jaką złożyliście Marii. Skończyliście kronikę?
– Nie, zostało mi jeszcze sporo do opowiedzenia.
– Może chcecie również wspomnieć, że dwaj parfaits uciekli z zamku dzięki pomocy pana de Mirapoix, który zresztą także uszedł z życiem.
– Brat Ferrer rozkazał wszędzie go szukać…
– Na nic się to nie zda. Pan z Pereille obmyślił wszystko tak, by Pierre-Roger z Mirapoix żył. Kto wie, może uda mu się zwerbować ludzi do walki z najeźdźcą.
Julian nie odpowiedział. Słowa pasterza były tylko marzeniem, marzeniem ściętej głowy: Kościół i król Francji wygrali bitwę; tych, którzy nie potrafią się z tym pogodzić, czeka banicja.
– Jaką misję zlecono owym uciekinierom?
– W Montsegur przechowywano złoto, srebro i klejnoty oddawane „dobrym chrześcijanom” przez zamożnych credentes oraz tych z nich, którzy postanowili porzucić wszystko i zasilić szeregi „Doskonałych”. Właśnie z tych darów utrzymywaliśmy Kościół Dobrych Chrześcijan, przytułki dla wdów i sierot, wspieraliśmy w potrzebie naszych braci, kupowaliśmy jedzenie, a czasem i oręż dla naszych obrońców… Biskup Marti nie chciał, by skarb wpadł w ręce naszych oprawców, wierzył bowiem, że pozostali przy życiu parfaits będą kontynuowali nasze dzieło i głosili słowo boże – a do tego potrzebna jest pełna sakiewka. Nasi bracia ukryli złoto w bezpiecznym miejscu i skorzystają z niego, gdy nadejdzie właściwy moment. Mówię wam o tym, bo tak mi nakazała moja pani.
– Miłowałeś ją?
Pasterz spuścił głowę i czubkiem buta rył ziemię w poszukiwaniu słów, które najlepiej oddałyby jego przywiązanie do Marii.- Doglądała mojej obłożnie chorej żony. Medyk twierdził, że wrzody są zaraźliwe, mimo to pani Maria nic sobie nie robiła z jego ostrzeżeń: myła chorą i opatrywała jej rany, nakładając na nie glinę zmieszaną z ziołami. A przecież nawet ja bałem się jej dotknąć… niech Bóg przebaczy mi moje tchórzostwo. Maria ulitowała się również nad moją córką i wyposażyła ją hojnie, dzięki czemu dziewczyna mogła liczyć na korzystne zamąż-pójście: poślubiła masztalerza hrabiego Tuluzy. A mojego syna pani posłała na służbę do męża swej córki Marian.
– Zawsze była szczodrobliwa.
– Do samego końca. Wszystko, co miała, oddała ubogim. A was… was kochała, nazywała was zawsze „swoim dobrym Julianem”. Poleciła mi tu przyjść i wam to powiedzieć. Prosiła również, byście mieli się na baczności i jak najszybciej przekazali kronikę pani Marian.
– Tylko nie bardzo wiem jak… – przyznał Julian.
– Ja to zrobię.
– Ty?
– Nie zabawię długo w tej okolicy, czekam tylko, aż wasze dzieło będzie gotowe. Już wam mówiłem, że mam krewnych na dworze hrabiego Rajmunda, pod opieką pani Marian. Liczę, że i ja znajdę tam jakieś zajęcie, bo tutaj… tutaj prześladuje mnie swąd palonych ciał. Ciał „dobrych chrześcijan”.
Ustalili, że spotkają się za trzy dni, choć Julian nie był pewien, czy do tego czasu ukończy kronikę.
Nie wspomniał pasterzowi, że teraz bardziej niż kiedykolwiek lęka się brata Ferrera i choć trzyma swe pisma z dala od ciekawskich oczu, boi się, że kronika wpadnie jednak w ręce inkwizytora, który ostatnimi czasy zjawia się w jego namiocie bez zapowiedzi.
Julian wyczuwał nieufność brata Ferrera, a ten wyczuwał jego strach.
14
– Bracie Julianie, bracie Julianie! – krzyczał brat Pierre, wpadając pędem do namiotu.
– Co się stało? – zapytał Julian, który miał się właśnie udać na kolejną sesję przesłuchań.
– Brat Ferrer rozkazał pojmać waszego znajomego, pasterza kóz!
Julian znów poczuł mdłości, o które przyprawiał go zawsze strach, jednak tym razem ku własnemu zdziwieniu przemógł się, uzbroił w odwagę i ruszył na spotkanie z inkwizytorem.
Pasterz został już wychłostany, stał teraz z rękami związanymi na plecach.
Brat Ferrer spojrzał na Juliana z niedowierzaniem. Miał go za tchórza, który boi się wystąpić przed szereg.
– Znacie tego człowieka? – spytał podejrzliwie.
– Znam, seneszal również go zna. Na dobrą sprawę wszyscy w obozie go znają, bo przez dziewięć miesięcy zaopatrywał nas w mleko i smakowite sery.
– A więc udało mu się was zwieść – oznajmił brat Ferrer.
– Zwieść? Niby jak?
– To heretyk, credente.
– Nie może być! – Julian spojrzał strapiony na pasterza.
– Wydała go pewna wieśniaczka. Ponoć służył oblężonym za posłańca i szpiegował w obozie.
– A wy daliście temu wiarę?
– Jakich jeszcze dowodów potrzebujecie, by uznać go za zdrajcę?- Dowodów? Tego właśnie nam brakuje. Dysponujemy tylko oskarżeniem jakiejś babiny, jej zeznaniami…
– To wystarczający dowód – upierał się brat Ferrer.
– Czyżby? Każdy może fałszywie oskarżyć bliźniego, dlatego że żywi do niego urazę, próbuje was zadowolić lub ratować własną skórę.
– Bronicie tego człowieka? Dlaczego?
Julian zadrżał, słysząc zjadliwy ton przełożonego. Teraz patrzył na niego sadysta, którym brat Ferrer był w głębi duszy.
– Zaraz się przekonamy, czy ten człowiek jest heretykiem – rzucił Julian, zdejmując z szyi krzyż.
Zajrzał pasterzowi w oczy, błagając go wzrokiem, by zrobił to, o co prosi. Następnie podszedł do niego zdecydowanym krokiem i podsunął mu krucyfiks.
– Ucałujcie krzyż, dobry człowieku, pokażcie mojemu bratu, że źle was osądza.
Pasterz nawet się nie zawahał. Złapał kurczowo krzyż i spoglądając najpierw na Juliana, potem na brata Ferrera, ucałował go kilkakrotnie, przeżegnał się, osunął na kolana z krucyfiksem w dłoniach i zalał się łzami, mamrocząc modlitwę.
– Sami widzicie. Trudno o lepszy dowód, że człowiek ten jest dobrym chrześcijaninem – stwierdził Julian, kładąc nacisk na ostatnie słowa.
Brat Ferrer spurpurowiał ze złości. Korciło go, by rzucić się na wścibskiego mnicha, który do tej pory bał się własnego cienia. Skąd wykrzesał z siebie odwagę, by stanąć w obronie pasterza?
– Pozwólcie mu odejść, jest niewinny – prosił Julian. – Nikt nie uwierzy w sprawiedliwość Kościoła, który nie potrafi oddzielić ziarna od plew.
Otoczyła ich grupka żołnierzy obserwujących w napięciu całą scenę. Wielu z nich nie chciało dłużej patrzeć na śmierć przyjaciół i krewnych, którzy ginęli z winy tego nieznającego litości mnicha.
Brat Ferrer odwrócił się bez słowa. Na jego twarzy malowała się wściekłość – Julian bał się pomyśleć, co się teraz stanie.
– Wynoś się! – ryknął Ferrer na pastucha. – I to już, natychmiast, niczego ze sobą nie zabieraj. Precz!
Człeczyna wstał i ze łzami w oczach opuścił obóz, oglądając się raz po raz w obawie, że inkwizytor w ostatniej chwili zmieni zdanie.
Julian był wyczerpany, ale po raz pierwszy od dawna jego duszę przepełniał spokój. Pomyślał o Armandzie de la Tour, templariuszowskim medyku, który zapowiedział mu, że nie pozbędzie się dolegliwości, póki nie zacznie słuchać własnego sumienia.
– Pewnego dnia… – wymamrotał – pewnego dnia krew niewinnych zostanie pomszczona.
CZĘŚĆ DRUGA
1
5 maja 1938 roku, Carcassonne, Francja