Pewnego dnia krew niewinnych zostanie pomszczona…
Ostatnie zdanie poruszyło go do głębi. Wstrząsnęła nim opowieść spisana na zwojach pergaminu, które przetrwały ponad siedem wieków, ukryte w ustronnym zamku na południu Francji.
Właściciel zamku niecierpliwie oczekiwał na wyniki jego ekspertyzy. Człowiek ten nie zrobił na nim dobrego wrażenia, tym bardziej jego adwokat, który zdawał się mieć wielki wpływ na swego klienta; wytłumaczył sobie jednak, że to bez znaczenia. Przyjechał tu z Uniwersytetu Paryskiego jako specjalista w dziedzinie mediewistyki, a nie w celach towarzyskich.
Przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Spędził całe popołudnie zatopiony w lekturze – zmrok zaczął już majaczyć za wielkimi oknami wychodzącymi na zadbany ogród.
Kawa wystygła i ledwie spróbował kanapek elegancko ułożonych na srebrnej tacy.
Choć nie miał wątpliwości co do autentyczności pergaminów, zamierzał poprosić hrabiego o zgodę na zawiezienie ich na uniwersytet – chciał zasięgnąć opinii ekspertów specjalizujących się w datowaniu rękopisów.
Wyszedł z komnaty w poszukiwaniu hrabiego, jednak zanim zrobił trzy kroki, drogę zastąpił mu lokaj.
– W czymś pomóc, profesorze?
– Tak. Proszę zawołać hrabiego.
7- W tej chwileczce, pan hrabia jest u siebie w gabinecie. Etienne Marie de la Pallisiere, dwudziesty drugi hrabia d’Amis, nie kazał na siebie długo czekać. Wszedł pospiesznie w towarzystwie swego adwokata, pana Saint-Martina – chciał jak najszybciej poznać zdanie specjalisty.
– I co, profesorze? – zapytał bez niepotrzebnych wstępów.
– To wyjątkowy dokument pisany przez człowieka udręczonego i obdarzonego wielką wrażliwością. Moim zdaniem jest autentyczny, chciałbym jednak zawieźć go do Paryża, by zasięgnąć opinii kolegów po fachu…
– Powiedziano nam, że pan jest najlepszy – rzucił kwaśno adwokat.
– Najlepszy…? Dziękuję za komplement, ale kilku moich kolegów dorównuje mi lub mnie przewyższa doświadczeniem naukowym.
– Nie lubię skromnych ludzi – stwierdził d’Amis.
– Bynajmniej do nich nie należę, choć nie mam w sobie również nic z zarozumialca. Uważam, hrabio, że w obecnej chwili, kiedy obserwujemy… że tak powiem… chorobliwe zainteresowanie katarami, ostrożność nie zawadzi. Odkąd w dziewiętnastym wieku niejaki Peyrat, historyk z bożej łaski, zaczął snuć zmyślone opowieści o katarach, pojawiło się na ten temat wiele fałszywych dokumentów, pseudoliteratury oraz przekłamań, które zakorzeniły się w zbiorowej świadomości. Jestem szanującym się historykiem i uznaję tylko naukowo dowiedzione fakty.
– A więc uważa pan Peyrata za oszusta! – wykrzyknął adwokat hrabiego wyraźnie urażony.
– Owszem, panie Saint-Martin, ów pastor Kościoła reformowanego to najzwyklejszy szubrawiec, który wyrządził wielką krzywdę historii, a przynajmniej pewnej części dziejów Francji. Łączenie katarów z elementami ezoterycznymi to kpina z historii. Peyrat widział w katarach prekursorów reformacji.
– A pan się z tym nie zgadza – mruknął hrabia.
– Bo to kompletna bzdura – zawyrokował profesor. – To samo zresztą dotyczy współczesnego ruchu politycznego zmierzającego do stworzenia Francji różnorodnej tożsamości i wielu języków. Moim zdaniem byłby to krok w tył. Nie sądzę, by należało poświęcać państwo nowożytne i wracać do średniowiecza. Bez względu na opinie kilku dyletantów, którzy zabawiają się w historyków, a nawet wypaczają historię, naginając ją do własnych potrzeb, wiek trzynasty nie był żadną arkadią.
Hrabia d’Amis spojrzał z niechęcią na profesora i oznajmił nienaturalnym głosem:
– A my właśnie należymy do ruchu politycznego zabiegającego o to, by Langwedocja odzyskała swą historię, język i niezależność utracone w wyniku zbrojnej napaści.
Ferdinand Arnaud już, już miał parsknąć śmiechem, ale się opanował – od początku podejrzewał, że jego pełni rezerwy gospodarze mają coś wspólnego z ruchem nawiedzonych próbujących powołać do życia ni mniej, ni więcej tylko Kraj Katarów.
– Nie zebraliśmy się tu chyba, by dyskutować o polityce – zabrał głos adwokat – ale po to, by poznać pańską opinię. Jednak skoro twierdzi pan, że nie ma wystarczających kwalifikacji…
D’Amis dał Saint-Martinowi znak, by zamilkł. Ten profesorek irytował i jego, ale bądź co bądź polecono mu go jako najlepszego znawcę francuskiego średniowiecza, człowieka, który najwięcej wie o katarach, czyli albigensach [7]. Dlatego nie chciał go zrazić, choć wszystko wskazywało na to, że niełatwo im będzie znaleźć wspólny język.
– Co pan proponuje, profesorze?
– Proponuję? Co pan ma na myśli?
– Zależy mi na potwierdzeniu autentyczności tych pergaminów. Może pan to zrobić?
– Mogę, pod warunkiem że wolno mi będzie zabrać je do Paryża lub że pan osobiście mi je tam dostarczy. Jak już wspomniałem, myślę, że rękopis jest autentyczny, ale muszę go poddać wnikliwszej analizie. Nie rozumiem tylko… że tak powiem… dlaczego zwlekał pan z tym aż do teraz.
– W archiwum rodzinnym przechowuję wiele sklasyfikowanych dokumentów i pergaminów, ale ten… cóż, losy kroniki brata Juliana są dość wyjątkowe.
Oczy Ferdinanda rozbłysły z ciekawości, ale hrabia najwyraźniej nie zamierzał jej zaspokoić.
– Zgoda, osobiście dostarczę panu rękopis. Proszę tylko powiedzieć, o której godzinie możemy się spotkać… powiedzmy… w przyszły poniedziałek. W ten weekend mam gości, nie będę mógł więc opuścić zamku.
– W poniedziałki jestem w swoim gabinecie od ósmej, o dziewiątej zaczynam zajęcia, które trwają do południa, możemy się więc umówić, jeśli to panu odpowiada, na dwunastą. Jeśli woli pan odłożyć spotkanie na popołudnie, będę wolny od trzeciej.
– Znakomicie, w takim razie o trzeciej.
– Z przyjemnością zobaczę pana ponownie.
Ferdinand Arnaud wstał gotowy do wyjścia. Uda mu się jeszcze złapać ostatni pociąg do Paryża. Hrabia najwidoczniej czytał mu w myślach, bo powiedział:
– Szofer odwiezie pana na stację, więc zdążymy się jeszcze czegoś napić.
Nie mógł odmówić. Lokaj, który wyraźnie czekał na ten moment, wkroczył z tacą z dwoma półmiskami przekąsek i butelką schłodzonego chablis.
Hrabia podał gościowi kieliszek, który ten przyjął z rezygnacją, choć potem nie żałował – chablis było wyśmienite, najlepsze, jakie miał kiedykolwiek w ustach.
– Profesorze, myśli pan, że istniejąjeszcze katarzy? – zapytał znienacka adwokat, a hrabia skarcił go wzrokiem.
– Nie, bo trudno, żeby istnieli. Istnieje natomiast cała rzesza szarlatanów żerujących na ludzkiej naiwności. Niezmiernie irytuje mnie moda na teozofię, która zapanowała ostatnimi czasy w pewnych paryskich kręgach, w tutejszych zapewne również. Katarzy nie mieli nic wspólnego z ezoteryką; założę się, że biedacy przewracają się teraz w grobie zgorszeni bzdurami, jakie wygadują o nich ci wielce dziś popularni okultyści i ezoterycy.
Hrabia i adwokat wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ferdinand Arnaud lubił nazywać rzeczy po imieniu i prowokowanie ich sprawiało mu wyraźną przyjemność, jakby z góry wiedział, że należą do tych pogardzanych przez niego kręgów.
– Co pan sądzi o Deodacie Roche’u? – pytał dalej adwokat. Profesor wybuchnął śmiechem, który jego rozmówcy odebrali jako zniewagę.
– To kretyn, a jego zwolennicy to jeszcze więksi głupcy.
– Zakładam, że podobne jest pańskie zdanie o pisarzu Maurisie Magrecie – domyślił się adwokat.
– Nie przeczę, że Magret ma talent pisarski i bujną wyobraźnię, ale wszystkie jego teorie to bujdy. Powtarzam raz jeszcze, żej katarzy czy też „dobrzy chrześcijanie”, jak sami się określali, nie mieli nic wspólnego z ezoteryzmem. Panowie, nie traćcie czasu na zabobony, nie dajcie sobie mydlić oczu.