– Oby! Wiedzcie jednak, że medyk seneszala prawie codziennie odwiedza waszego brata, mimo to nie zdołał mu na razie pomóc.
Armand de la Tour poprosił dominikanina, by zostawił ich sam na sam z chorym. Brat Pierre niechętnie wypełnił polecenie, ponieważ nie pałał sympatią do templariuszy – uważał ich za tajemniczych zarozumialców. Poza tym obiły mu się o uszy historie stawiające pod znakiem zapytania bogobojność tych wojowników w habitach.
Medyk podszedł do posłania Juliana i bez uprzedzenia odkrył chorego, wyrywając go ze snu.
Fernando uspokoił brata, zapewniając, że jest w dobrych rękach. Poprosił, by odpowiedział na wszystkie pytania medyka.
– Gdzie was boli? – chciał wiedzieć Armand.
Julian zakreślił linię od serca po brzuch. Wyznał, że ból bywa tak silny, iż nie pozwala mu się wyprostować ani chodzić, a czasami cierpną mu lub zupełnie drętwieją ręce i nogi. Dodał, że dręczy go gorączka i miewa wymioty.
Armand dokładnie zbadał chorego. Kazał mu pokazać język, obmacał zręcznymi palcami brzuch pacjenta, poprosił, by wyciągnął i podkulił kończyny. Potem przyszła kolej na oględziny oczu i karku.
Fernando w milczeniu przyglądał się pracy swego towarzysza broni, uśmiechając się w duchu na widok przerażenia malującego się na twarzy brata.
Po zakończeniu badania Armand usiadł przy chorym i kazał mu szczegółowo opowiedzieć o jego dolegliwościach.
– Co was dręczy, bracie Julianie? – zapytał znienacka. Julian wzdrygnął się na myśl, że templariusz potrafi czytać w jego duszy.
– Życie w obozie jest trudne – rzucił, próbując sprowadzić rycerza na fałszywy trop.
– Jak wszędzie. Ale przecież niczego wam tu nie brakuje.Jesteście sekretarzem inkwizycji i czekacie na możliwość wnikliwego zbadania straconych dusz heretyków z Montsegur.
Julian przeżegnał się i znów zadygotał. Zimny pot wystąpił mu na czoło.
– Cierpicie, bracie Julianie. Jeśli wyznacie mi powód tego cierpienia, może będę mógł wam pomóc.
– Cierpię? No, tak… cierpię z powodu straconych dusz, które niebawem trafią do piekła.
– Przecież jesteście doświadczonym sługą inkwizycji. Od lat pracujecie jako sekretarz.
– Ale to wielka odpowiedzialność… Boję się wydać mylny wyrok…
– Jesteście tylko sekretarzem, nie wydajecie wyroków.
– Czasami współbracia zasięgają mej opinii, wiedząc, że zapisuję skrzętnie każde słowo wypowiedziane przez oskarżonego. Od mojej interpretacji zeznań może zależeć wyrok.
– Powtarzam, że nie brakuje wam doświadczenia.
– Racja, racja, niedawno uczestniczyłem w konwencie zakonu i chcąc ustrzec się błędu podczas sądzenia podejrzanych, opracowałem glosariusz, by lepiej wypełniać swą misję. Brat Ferrer mi pomógł.
Julian odkaszlnął, wbił wzrok w Armanda i wyrecytował niczym litanię:
– „Heretykiem” jest ten, kto uparcie trwa w błędzie. Credente ten, kto daje wiarę heretyckim dogmatom i je przyswaja. „Podejrzany o herezję” słucha kazań heretyków i w jakikolwiek sposób bierze udział w ich rytuałach. „Podejrzanemu zwyczajnemu” zdarzyło się to raz, „przemożnie podejrzanemu” wiele razy, „bardzo przemożnie podejrzany” robi to nagminnie. „Zatajacz” to ten, kto zna heretyków, jednak ich nie wydaje. „Ukrywacz” czynnie przeszkadza w wykryciu heretyka. „Przyjmujący” to ten, kto dwukrotnie ugościł heretyka pod swym dachem, „obrońca” świadomie staje w obronie heretyków, nie chcąc, by Kościół wytępił heretycką zarazę. „Poplecznikami” są, w mniejszym lub większym stopniu, wszyscy wcześniej wymienieni, „recydywistami” ci, którzy wyrzekłszy się herezji, na powrót w nią popadają…
– Wystarczy, wystarczy, widzimy, że znacie swe zadanie i potraficie odróżnić heretyków. Mając taki glosariusz, nie sposób się pomylić, prawda? – rzucił kpiąco rycerz.
– Niekoniecznie… czasem… czasem trudno ustalić, czy podejrzany jest niewinny, czy tylko udaje. Wśród heretyków nie brakuje prostych wieśniaków, którzy naiwnie odpowiadają na pytania, nie rozumiejąc, że sami sobie szkodzą. Być może są niewinni, tyle że… nie potrafią tego dowieść. Ale brat Ferrer…
– Ten dominikanin… – Fernando nie odważył się dokończyć.
– Skąd pochodzi? – zapytał Armand.
– Z Perpignan. Jest Katalończykiem. Kontynuuje zadanie naszych braci zamordowanych w Avignonet. Jest bardzo przenikliwy, nic się przed nim nie ukryje, potrafi czytać w ludzkim sercu, wie, kiedy ktoś kłamie – wyjaśnił znękany i przestraszony zakonnik.
– I dlatego was przeraża – dorzucił Armand de la Tour.
– To mój brat w Chrystusie! – zaprotestował Julian. – To on będzie sądził heretyków z Montsegur.
– Martwi was ich los?
– Czy martwi mnie ich los? Wiecie chyba, że mogą spłonąć na stosie. Widzieliście kiedyś człowieka umierającego w ten sposób? Heretycy gardzą Kościołem, wielu z nich, zamiast się opamiętać, woli zginąć w płomieniach. Patrzyłem na kobiety i mężczyzn, również ludzi bardzo młodych, którzy stali w płomieniach i śpiewali, podczas gdy woń palonego ciała rozchodziła się w powietrzu, przesączając nieznośnym fetorem nasze ubrania i nas samych. Ten zapach… czasem budzi mnie ten potworny swąd spalenizny i widzę twarze ludzi, którzy padli ofiarą ognia tylko dlatego, że nie potrafili się wysłowić.
– Boli was sumienie – orzekł medyk. – Dobrze wiedzieć, że ktoś tu jeszcze ma sumienie.
– Co wy wygadujecie! – zaprotestował wystraszony zakonnik. – Zapewniam was, że moje sumienie nie ma nic wspólnego z bólem przeszywającym moje trzewia. Czyżbyście nie umieli znaleźć prawdziwej przyczyny mojej choroby?
– Uspokójcie się, poczciwy bracie Julianie, sumienie to dar, bolesny, ale mimo wszystko dar.
– Nie rozumiem was!
– Nie denerwuj się – wtrącił się do rozmowy Fernando. – A wy, Armandzie, wyjaśnijcie, co macie na myśli. Pojęcia nie mam, do czego zmierzacie.
– Wasz brat istotnie bardzo cierpi i właśnie to cierpienie jest przyczynąjego złego samopoczucia. Nie sądzę jednak, by chorował na wątrobę, jelita czy gardło… W rzeczywistości ma chorą duszę, a na to jest tylko jedno lekarstwo.
Fernando słuchał uważnie swego towarzysza, rozważając każde jego słowo, podczas gdy Julian obserwował ich, drżąc niczym dziecko przyłapane na gorącym uczynku.
– O jakim lekarstwie mówicie? – zapytał Fernando.
– Wasz brat powinien żyć w zgodzie z własnym sumieniem i nie robić nic, czego musiałby się przed sobą wstydzić. Niech słucha, co Bóg szepce mu na ucho, zamiast się przed tym wzbraniać. Nasz poczciwy Julian cierpi z powodu bonshommes… Wcale nie jest przekonany, że są nikczemnikami, a już na pewno nie uważa, że powinni ponieść tak surową karę za swe przekonania. Mam rację?
Julian szlochał jak dziecko, wstrząsany spazmami. Jego brat popatrzył na niego ze współczuciem, po czym podszedł, by go objąć i pocieszyć.
– Czyli Julian nie potrzebuje żadnym leków? – dopytywał się Fernando.
– Dam mu tylko coś na sen. W żadnym wypadku nie powinien poddawać się kolejnemu upuszczaniu krwi, bo go to jeszcze bardziej osłabi. Osobiście przygotuję zioła, które będziecie zażywali przed udaniem się na spoczynek. Ześlą one na was spokojny, krzepiący sen. Poza tym nic wam nie dolega.
– Mylicie się – upierał się Julian. – Jestem chory.
– Owszem, na duszę. Dlatego wyleczyć może was tylko życie w zgodzie w własnym sumieniem. Tymczasem pomogę wam się porządnie wyspać, nic innego nie można dla was zrobić. Zamienię słówko z medykiem seneszala i powiem mu, by już was nie męczył upuszczaniem krwi.
Julian zadrżał na myśl, że templariusz powie medykowi seneszala o jego duchowych rozterkach. Na widok przerażonego spojrzenia dominikanina Armand de la Tour poczuł litość. Pomyślał, że niebiosa nie obdarzyły Juliana żadną z cnót Dominika Guzmana. Życie założyciela zakonu dominikanów było wzorem poświęcenia i ascezy – zupełnie jak w przypadku bonshommes, których ten święty mąż z takim uporem próbował na powrót sprowadzić na łono Kościoła. Templariusz zastanawiał się, dlaczego Julian ruszył śladami Dominika Guzmana, skoro na pierwszy rzut oka widać było, że jest słabego ducha.