– Nie martwcie się, nie powiem nikomu o waszych rozterkach. Nie skłamię, po prostu nie będę wdawał się w szczegóły. Poproszę tylko o zgodę na leczenie was moimi ziołami, by ulżyć wam w cierpieniu.
– Dziękuję – powiedział Fernando, z wdzięcznością ściskając ramię towarzysza. – A teraz, Julianie, zacznij wcielać w życie zalecenia Armanda. Gdy poczujesz się nieco lepiej, wyjdź na przechadzkę po obozie. Odwiedź żołnierzy, na pewno będą wdzięczni zakonnikowi, który troszczy się o ich dusze. Przy okazji może zapomnisz o bolączkach własnej duszy.
– Poprosimy brata Pierre’a o miednicę letniej wody i mydło, nie zaszkodzi wam się trochę umyć – dodał templariuszowski medyk.
Julian nie sprzeciwiał się zaleceniom gości. Spojrzał na nich z wdzięcznością i po raz pierwszy od dłuższego czasu zrobiło mu się lżej na sercu. Pojawienie się jego brata od razu rozwiało opary samotności, które spowijały go, odkąd wstąpił do zakonu dominikanów.
5
Fernando i Armand de la Tour zostawili nieszczęśliwego Juliana i zdecydowanym krokiem ruszyli do miejsca, gdzie stacjonowali ich współbracia.
– Nie musicie martwić się o brata – zapewnił medyk swego towarzysza.
– Po wysłuchaniu waszej rozmowy jestem znacznie spokojniejszy, choć widzę, że choroby duszy są równie wyniszczające, jak choroby ciała.
– Czasami nawet bardziej. Jednak w przypadku Juliana wasza obecność pomoże mu wrócić do zdrowia. Przy was czuje się pewniej.
– Mój brat zadręcza się, odkąd się dowiedział, że jest nieślubnym synem mojego ojca.
– Na pewno niełatwo jest się z tym pogodzić, mimo cnót waszych rodziców, o których tyle mi opowiadaliście. Mam na myśli zwłaszcza wielkie serce pani Marii, waszej matki…
– Chyba nie potrafimy wczuć się w jego sytuację, przeszkadza nam w tym nasze szlachetne pochodzenie. Jestem wdzięczny, że zgodziliście się zbadać Juliana, i wiem, że mogę liczyć na waszą dyskrecję. A teraz powiedzcie, jak zapatrujecie się na sprawę Montsegur.
– To tylko kwestia czasu.
– Co chcecie przez to powiedzieć?
– Że obrońcy nie będą stawiali oporu w nieskończoność. I że można dostać się na szczyt, choć to niełatwe zadanie. Ceną jest ludzkie życie, ale ani seneszal Hugon z Arcis, ani król Ludwik nie będą się w tym przypadku targowali.
Dwaj rycerze na powrót zatopili się w myślach i zadumani dołączyli do swych towarzyszy, którzy czyścili broń.
– Dobrze, że jesteście – powitał ich Arthur Bonard. – Seneszal chce, byśmy weszli w skład jego sztabu.
Arthur Bonard był równie pomysłowy w tworzeniu machin wojennych, jak oschły i oszczędny w słowach.
– I co mu na to odpowiedzieliście? – dopytywał się Fernando.
– Nie możemy narazić się seneszalowi ani królowi Ludwikowi, zresztą podobnie jak arcybiskupowi Narbonne – odparł Bonard.
– To znaczy, że zostajemy – skwitował Fernando.
– To znaczy, że poczekamy i przekonamy się, czy ci straszni Gaskończycy, o których mówił seneszal, podejdą pod zamek. Warto zobaczyć, jak im pójdzie – rzucił inżynier.
– A co my będziemy w tym czasie robili? – dopytywał się Fernando.
– Czekali, obserwowali, rozmawiali, i niewiele więcej. Wiecie, że nasz zakon stroni od zabijania chrześcijan, a przecież obrońcy Montsegur są chrześcijanami. Zbłąkanymi, ale bądź co bądź chrześcijanami. Niepokoję się o ich los, bo arcybiskup Narbonne i brat Ferrer będą chcieli pomścić śmierć Etienne’a de Saint-Thibery i Guillaume’a Arnolda. Jak wiecie, ponad rok temu ci dwaj inkwizytorzy zostali zamordowani w Avignonet.
– To jedyny przypadek, gdy bonshommes posunęli się do zbrodni – wtrącił inny templariusz.
– A i to niebezpośrednio – bronił katarów Fernando.
– Nie bądźcie naiwni – przyłączył się do dyskusji Armand de la Tour. – Naprawdę myślicie, że „niebezpośrednie” zabicie człowieka, czyli nie własną szpadą ani gołymi rękami, zwalnia od odpowiedzialności za jego śmierć? Ludzie, którzy zamordowali inkwizytorów, wyjechali właśnie stąd, z Montsegur. Naprawdę wierzycie, że ich heretyccy biskupi, Bertrand Marti czy Rajmund Agulher, nie wiedzieli z góry, co wydarzy się w Avignonet? Nie jest tajemnicą, że wiadomość o zabiciu inkwizytorów została przyjęta w Montsegur z wielką radością, kazano nawet bić w dzwony. Zabójstwa Etienne’a de Saint-Thibery i Guillaume’a Arnolda dokonali credentes, a był wśród nich Guillaume z Lahille, Guillaume z Balaguier i Bertrand de Saint-Martin.
– Skąd tyle wiecie o wydarzeniach z Avignonet? – pytał Fernando coraz bardziej zdumiony.
– Wiem lub wydaje mi się, że wiem. Tak czy owak nie napomkniemy o tym ani seneszalowi, ani arcybiskupowi Narbonne. Jednak sami widzicie, że od czasu do czasu wszyscy grzeszymy: czynem, zaniechaniem, czy choćby ciesząc się z cierpienia nieprzyjaciół. W przeciwnym wypadku nie bylibyśmy ludźmi.
Zapadła cisza. Medyk bezwzględnie udowodnił, że zło jest częścią natury człowieka.
– A więc już wiecie, że zabawimy tu jakiś czas – powiedział Arthur Bonard. – Tylko tyle, by nie narazić się arcybiskupowi ani seneszalowi. Postaramy się nie brać udziału w walce, choć w tym przypadku możemy chyba spać spokojnie, bo obrońcy Montsegur nie staną do otwartej bitwy. Dlatego upłynie jeszcze dużo czasu, zanim seneszal Hugon z Arcis ściągnie ich z tej piekielnej skały.
Nagle do namiotu templariuszy wbiegł paź arcybiskupa Narbonne z zaproszeniem na wieczerzę. Rycerze zapewnili, że stawią się punktualnie. Mieli ochotę na własne oczy zobaczyć wspaniałe wnętrza arcybiskupiego namiotu, któremu, jak mówiono, zbytkiem nie dorównywał nawet namiot samego seneszala. Tu właśnie tkwił problem Kościoła – jego przedstawiciele dawno zeszli z wyznaczonej przez Chrystusa drogi pokory i ubóstwa, mimo że ludzie tacy jak Hiszpan Dominik Guzman udowodnili, iż nie wszyscy zapomnieli o nakazach Mistrza. Jednak choć on i jego zakonnicy wiedli przykładne ascetyczne życie pełne wyrzeczeń, nie znali litości dla tych, którzy nie chcieli powrócić na łono Kościoła.
6
Pasterz kóz zjawił się w namiocie Juliana później, niż zapowiedział.
Fernando był wyraźnie zdenerwowany. Bał się, że jakaś nieprzewidziana trudność przeszkodziła jego matce wysłać po nich przewodnika.
Zapadła noc. Do namiotu Juliana dobiegały od czasu do czasu głosy obozowych strażników powtarzających hasło i odzew oraz suchy kaszel żołnierzy, którzy podupadli na zdrowiu podczas przeciągającego się oblężenia.
Julian, dziwnie spokojny, siedział na posłaniu. Intensywnie pulsowały mu żyły na skroniach. Pomyślał, że templariuszowski medyk uznałby to za objaw strachu, wyłącznie strachu.
Gdy pasterz wślizgnął się do namiotu, szepcząc imię Juliana, bracia przyskoczyli do niego.
– Dlaczego się spóźniłeś? – dopytywał się Fernando. Pasterz zrobił kwaśną minę i mruknął:
– Jesteście żołnierzem, panie, więc powinniście wiedzieć, że seneszal ma oczy dookoła głowy. Na domiar złego te gaskońskie czorty od dwóch nocy przeczesują okolicę, wszędzie ich pełno. Nie uśmiecha mi się wcale wpaść w ich łapska, bo aż strach pomyśleć, co seneszal zrobiłby schwytanemu zdrajcy. Ma się rozumieć, nie jestem zdrajcą, tylko dzieckiem tej ziemi, credente służącym prawdziwemu Bogu.