Выбрать главу

— Słuchaj, wygląda na to, że to zupełnie zwykli, niczym się nie wyróżniający spośród innych przedstawicieli rozumnej rasy! — powiedział Młodszy.

Starszy zgodził się z nim — tak, chyba tak właśnie jest. Więc Młodszy mówił dalej: — Czy teraz wierzysz, że oni będą w stanie wyrwać się z kręgu nienawiści i zabójstw? Że podźwigną się na wyższy szczebel rozwoju?

On i Ona siedzieli trzymając się za ręce. Twarze ich zwrócone były ku dalekim gwiazdom. — Już niedługo — mówili. Za rok, za dwa, no, najdalej za pięć lat ludzie zaczną latać na pobliskie planety… A potem — podróże międzygwiezdne… My już tego chyba nie zobaczymy. Ale chciałbym polecieć na Księżyc i na Marsa… Więc polecisz. A co, czy tam nie będą potrzebne drogi i mosty? Mój zawód jest pod tym względem gorszy… No, dla ciebie też się tam znajdzie zajęcie, skoro już się z tym uporamy… Dobrze by to było… Tak…

Starszy dał znak i powolutku zaczęli się odsuwać od ławki, na której siedziała zakochana para. Wyszli za ogrodzenie opustoszałego parku, włączyli lanti i polecieli ponad cichym uśpionym miastem, które wygasiło już swoje światła. Chcieli się jak najszybciej dostać na wzgórze, u którego stóp ukryta była ich mała rakieta patrolowa — kończył im się już zapas mieszanki do oddychania, a syntetyzowanie jej z otaczającego środowiska byłoby zbyt kłopotliwe.

— Trzeba będzie jeszcze tu wrócić — powiedział z zadumą Młodszy. — Zbadać wszystko dokładnie. Jest tu mnóstwo ciekawych i zupełnie niezwykłych rzeczy.

— Oczywiście, że tak to zreferujemy Głównemu — odparł Starszy. — Trzeba będzie nawiązać z nimi kontakt, wymienić doświadczenia.

— Tak. Bo pomóc im nie możemy. Byłem w błędzie. Nie jest im potrzebna żadna pomoc.

Światła miasta z wolna tonęły i rozpływały się w mroku. Jakiś czas widać było jeszcze na horyzoncie rudawą łunę — odblask tych świateł na chmurach — potem i ona zniknęła. Lanti łagodnym łukiem wymijały wzgórze. — Nie, nie jest im potrzebna — powtórzył Starszy. — Są silni, sami dadzą sobie radę…

Wskazał na coś pod nimi. Szybko i bezszelestnie leciał tam wielki ptak o okrągłych fosforyzujących oczach. Złożył skrzydła, spadł ku ziemi i przejęci wstrętem i litością przybysze usłyszeli pełen bólu i przerażenia krzyk — przedśmiertny krzyk jakiegoś nieszczęsnego zwierzątka.

— Tak, sami dadzą sobie radę… Ale będą się musieli nad tym napracować. Niełatwo jest przebudować coś, co wywodzi się z najtajniejszych głębi psychiki, z ogólnych praw natury wspólnych dla całej planety. Trudne to będzie, bardzo trudne…

W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin w rejonowym mieście N. nie zaszło nic nadzwyczajnego. Ciężarówka zderzyła się z autobusem, ale ofiar w ludziach nie było; amatorzy popijawy na świeżym powietrzu udali się nad rzeczkę, żeby oblać wolny od pracy dzień, tam wszczęli awanturę, rozbili głowę malarzowi pokojowemu, I. Nikiforowowi, on zaś zełgał w poliklinice, że spadł ze strychu i dostał zwolnienie „z powodu wypadku przy pracy”. Obywatelce L. Sidorowej, zamieszkałej na Kosmonautów pod czwartym, skradziono z podwórza dwie pary męskich trykotowych kalesonów suszących się na sznurze. I to już wszystko, co zarejestrowały protokoły milicyjne — jak na dzień wolny od pracy wyjątkowo skromnie.

Co prawda, zdarzyło się jeszcze to i owo, czego protokoły milicyjne nie zanotowały, ale nikt temu nie dawał wiary. Może zresztą nic z tego w ogóle się nie zdarzyło, może ludzie wszystko zmyślili z nudów.

I tak na przykład emeryt W. Małaszkin przezywany na podwórku „nieznośnym dziadygą” z powodu swego niepohamowanego wścibstwa (byli nawet tacy, którzy używali dosadniejszych określeń) przysięgał na wszystkie świętości, że kiedy przed wieczorem spacerował sobie po głównej ulicy miasta, po Prospekcie Jurija Gagarina (dawniej Hutnicza, a jeszcze dawniej Gubernatorska), był świadkiem niespotykanego zjawiska. Mianowicie poprzez zwarty tłum spacerowiczów przepychał się niewidzialny człowiek. Jego, W. Małaszkina, również ów niewidzialny człowiek potrącił, na szczęście niezbyt boleśnie — Małaszkin odniósł wówczas wrażenie, że niewidzialny jest z gumy, nadmuchiwany. Zresztą nie był on tak zupełnie niewidzialny, bo ten i ów fragment jego ciała można było dostrzec, wszakże bardzo niewyraźnie. Małaszkin chciał schwytać niewidzialnego, wiedząc wszakże jak rozbestwioną mamy dzisiaj młodzież, obawiał się, że przy realizacji tego szlachetnego zamiaru mógłby oberwać po karku, a potem — szukaj wiatru w polu. Na pytanie: „Co tu ma do rzeczy młodzież?” emeryt Małaszkin odpowiedział, że komu, jeśli nie młodym, przyszło do głowy wynajdować niewidzialność. Zaś te darmozjady mogły coś takiego wykombinować, wiadomo bowiem, że nie pociąga ich rzetelna praca, nie uprawiają sportów, żyją w izolacji od kolektywu i taka czapka-niewidka bardzo by im się przydała przy popełnianiu przestępstw. Dalsze rozwijanie tej tezy przerwał Małaszkinowi przedstawiciel komitetu blokowego K. Łukjanow, który zaprotestował przeciwko takiemu krzywdzącemu naszą młodzież uogólnianiu. Poza tym K. Łukjanow dał do zrozumienia, że w ogóle nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co tu wygadywał emeryt W. Małaszkin i że niewidzialni ludzie to nienaukowe wymysły. Obecni przy tej dyskusji wyrazili w kuluarach pogląd, że staruch załgał się ze szczętem, skleroza go wykańcza, ale że w każdym razie mając do czynienia z takim intrygantem, trzeba się mieć na baczności, a także, że K. Łukjanow myli się, jeśli sądzi, że jego stopień pułkownika w stanie spoczynku i jego odznaczenia wywrą jakieś wrażenie na staruchu, bo emeryt nie z takimi dawał sobie radę, a teraz to już na pewno zajmie się zbieraniem interesujących wiadomości o pułkowniku i przekazywaniem ich redakcjom, komitetowi blokowemu, organizacji partyjnej, a w ogóle to lepiej trzymać się od niego z dala.

Natomiast fotoamatorów Kolę Piechtierowa i Walerka Czajkina nawet przyjaciele wyśmiali — Kola i Walerek pletli zupełne bzdury. Twierdzili, że robili zdjęcia nad rzeką i że po wywołaniu filmu na jednym z kadrów zobaczyli jakieś dziwne, podobne do ośmiornic stwory. Stwory te kryły się za krzakami. Kola i Walerek obstawali przy swoim, niczego jednak nie mogli udowodnić, ponieważ ów kadr z ośmiornicami wycięli z filmu i pobiegli z nim do nauczycielki, do Klaudii Siergiejewny, ale po drodze w jakiś niewytłumaczony sposób go zgubili. I nie znaleźli go już, choć przeszukali całą drogę od strychu w domu Koli do ganku domu Klaudii Siergiejewny. Może porwał go wiatr. A szkoda. Był to przecież bądź co bądź dowód rzeczowy, a nie jakaś tam zdziecinniała gadanina o czapce niewidce.

Studentce drugiego roku Instytutu Pedagogiki Gali Swiridowej przyjaciółki również nie uwierzyły, choć mówiła nie o żadnych ośmiornicach ani niewidzialnych ludziach tylko o Witi Szewcowie, w którego istnienie nikt bynajmniej nie wątpił. Gala wszakże oświadczyła, że Witia to bardzo rzeczowy i wartościowy chłopak, jej przyjaciółki zaś jak na złość uważały go za wartogłowa i faceta bez charakteru.

Kiedy Gala próbowała bronić swojego poglądu, przyjaciółki zjadliwie przyznały, że Witia rzeczywiście jest dość przystojny, i zapytały Galę, czy się aby w nim nie podkochuje. Nie ona pierwsza, mówiły, nie ona ostatnia… I choć Gala gorąco protestowała przeciwko tym podejrzeniom, przyjaciółki nie uwierzyły jej.

Ale właściwie trudno to nazwać jakimś wydarzeniem…