Выбрать главу

Wybuchło straszne piekło i taki wrzask, jakiego jeszcze nie słyszałem. Kot błyskawicznie skoczył na drzewo, którego mało nie obdarł z kory, tak mu się spieszyło na górę. A pies źle sobie obliczył hamowanie i z całej siły wyrżnął łbem w pień.

Kot był już w tym czasie na samym wierzchołku i darł się jak opętany, a pies ogłupiały krążył dokoła drzewa.

Tata Lalusia przerwał i popatrzył na niego. Nic nie zrobił ani nawet nie powiedział słowa, ale jak tak patrzył, Laluś okropnie zbladł i jakby się skulił.

— Pamiętaj, żebyś zostawił te zwierzęta w spokoju — powiedział w końcu. — Czy widziałeś kiedy, żeby Steve czy Kudłaty tak się nad nimi znęcali? — Nie widziałem — wymamrotał Laluś. — A teraz zajmijcie się swoimi sprawami.

Jedno muszę przyznać tacie Lalusia — nawet jeśli sprawił mu lanie, czy jak tam to nazwać, to zaraz o tym zapominał, nie zrzędził potem cały dzień.

No więc poszliśmy sobie — to znaczy ja się wlokłem drogą wzbijając kurz, a Laluś żeglował w górze koło mnie. Poszliśmy do Kudłatego, którego zastaliśmy przed domem. Miał nadzieję, że prędzej czy później któryś z nas będzie tamtędy przechodził. Na ramieniu siedziała mu para wróbli, wokół niego kicał królik, a z kieszeni wyglądała wiewiórka patrząc na nas błyszczącymi jak paciorki oczkami.

Kudłaty i ja usiedliśmy pod drzewem, a Laluś koło nas — też prawie siedział, to znaczy unosił się może ze trzy cale nad ziemią. Postanowiliśmy się naradzić, co będziemy robić, ale właściwie to nic nie mieliśmy do roboty, więc po prostu siedzieliśmy tak sobie i gadaliśmy, i rzucaliśmy kamieniami, i żuliśmy trawki, a ulubieńcy Kudłatego dokazywali koło nas, wcale się nie bojąc. Tyle że trochę mieli się na baczności przed Lalusiem. Bo Laluś, tak między nami mówiąc, to podstępna bestia. Do mnie, jak jestem z Kudłatym, przychodzą chętnie, ale jak go nie ma, też trzymają się z daleka.

Wcale mnie nie dziwi, że zwierzaki lgną do Kudłatego; cały jest pokryty gładkim, lśniącym futrem i ma na sobie tylko takie małe majteczki. Gdyby go puścić bez tych majtek, mógłby go ktoś przez pomyłkę ustrzelić.

No więc zastanawialiśmy się, co robić, kiedy sobie przypomniałem, że tata mówił o jakiejś nowej rodzinie, co to się miała wprowadzić do Pierce’a. Postanowiliśmy tam pójść i przekonać się, czy mają dzieci.

Poszliśmy i okazało się, że mają chłopaka w naszym wieku. Ten chłopak był dość kurduplowaty i mizerny, z dużymi okrągłymi oczami, ale robił wrażenie fajnego, chociaż trochę przypominał karłowatego hukającego puszczyka.

Powiedział nam, jak ma na imię, ale to imię było jeszcze gorsze niż imiona Kudłatego i Lalusia, więc urządziliśmy głosowanie i postanowiliśmy nazywać go Malec, co bardzo do niego pasowało.

Wtedy Malec zwołał swoją rodzinę, która stanęła w rzędzie, uroczyście, jak karłowate puszczyki na gałęzi, i przedstawił nam wszystkich. Poznaliśmy jego tatę i mamę, i małego braciszka, i młodszą siostrę, która była prawie taka sama jak on. Wszyscy wrócili potem do domu, tylko tata Malca przysiadł, żeby z nami porozmawiać.

Z tego, co mówił, wynikało, że się nie czuje zbyt pewnie jako rolnik. Powiedział nawet, że z zawodu wcale nie jest rolnikiem, tylko optykiem, i wytłumaczył nam, że optyk to taki, co wycina i szlifuje soczewki. Ale dla takich nie ma przyszłości na jego ojczystej planecie. Oznajmił też, że jest bardzo zadowolony z tego, że się przeniósł na Ziemię, że będzie dobrym obywatelem i sąsiadem i dużo jeszcze bzdur w tym rodzaju.

Więc upolowaliśmy taką chwilę, kiedy mu się temat wyczerpał, i uciekliśmy. Nie ma nic gorszego, jak się dorosły przyczepi i zacznie truć.

Postanowiliśmy pokazać Malcowi okolicę i wtajemniczyć go w niektóre sprawy. Najpierw ruszyliśmy do Czarnej Doliny, ale posuwaliśmy się wolno, bo co chwila przyłączał się do nas któryś z ulubieńców Kudłatego. Po chwili wyglądaliśmy jak chodząca menażeria: króliki, wiewiórki, jeden czy dwa żółwie i para szopów.

Lubię Kudłatego oczywiście i nieraz bywało z nim bardzo fajnie, ale jednocześnie muszę przyznać, że popsuł mi sporo frajdy. Zanim się tu sprowadził, często chodziłem na ryby i polowałem, a teraz — nic z tego. Nie mógłbym strzelić do wiewiórki czy złowić ryby, żeby się nie zastanawiać, czy to przypadkiem nie któryś z przyjaciół Kudłatego.

Po chwili doszliśmy do łożyska potoku, w którym wykopywaliśmy jaszczurkę. Pracowaliśmy nad tym całe lato, z niewielkim zresztą skutkiem, ale nie traciliśmy nadziei, że przyjdzie taki dzień, kiedy odkopiemy ją całą.

Orientujecie się chyba, że nie mam na myśli żywej jaszczurki, tylko taką, co już skamieniała z milion lat temu.

W jednym miejscu ten strumień przepływa przez skałę wapienną, ułożoną warstwami. I właśnie między dwiema takimi warstwami znaleźliśmy jaszczurkę. Mamy już odkopane cztery czy pięć stóp ogona. Wgryzamy się coraz bardziej w głąb i jest nam coraz trudniej i coraz więcej skały jest do wykuwania.

Laluś unosił się nad tą wapienną półką starając się zakotwiczyć jak najmocniej i kiedy już mu się udało, walnął z całej siły, uważając oczywiście, żeby nie uszkodzić jaszczurki. Był to jeden z lepszych ciosów; rozwalił wtedy kawał skały. Kiedy odpoczywał szykując się do następnego, myśmy we trójkę zbierali i wyrzucali kamienie.

Ale jednego nie mogliśmy ruszyć. — Rąbnij w niego jeszcze raz — powiedziałem mu — tak, żeby się pokruszył na drobniejsze kawałki, to go wyniesiemy. — Ja go odwaliłem, a wy się martwcie, co z nim teraz zrobić — odpowiedział.

Nie było sensu się z nim kłócić. Więc we trzech przymierzyliśmy się do tego kamulca, ale nawet nie drgnął. A ten bezczelny siedział sobie wygodnie, nic się nie przejmując i świetnie się bawił. — Postarajcie się o jakiś łom — poradził. — Łomem dalibyście mu chyba radę.

Zaczynałem mieć Lalusia już serdecznie dość, więc żeby choć na chwilę od niego odetchnąć, powiedziałem, że idę przynieść łom. A ten nowy, ten Malec, oświadczył, że idzie ze mną. Więc zostawiliśmy Kudłatego i Lalusia, wdrapaliśmy się z powrotem na drogę i poszliśmy do mnie. Ale wcale nam się nie spieszyło. Dobrze Lalusiowi zrobi, jak sobie poczeka. I Kudłatemu też — za to, że się tak obnosi z tymi zwierzakami.

Szliśmy z Malcem drogą i tak sobie gadaliśmy. On mi opowiadał o swojej rodzinnej planecie, ale doszedłem do wniosku, że nie musiało to być nic specjalnego, a ja mu opowiadałem o naszych stronach i czułem, że się zaczynamy przyjaźnić.

Kiedy doszliśmy do Carterów i mijaliśmy właśnie sad, stanął nagle na środku drogi jak wryty i z jeżył się jak myśliwski pies, kiedy poczuje zwierzynę.

Ponieważ szedłem tuż za nim, wpadłem nagle na niego, ale on nawet się nie poruszył; tylko oczy mu błyszczały i cały był taki napięty, jakby drżał, chociaż wcale nie drżał. — Co się stało? — spytałem.

Malec bez przerwy wpatrywał się w coś, co było w sadzie. Spojrzałem w tamtą stronę, ale nie zobaczyłem nic.

Wtedy on obrócił się błyskawicznie, przesadził płot po tej stronie, gdzie droga opadała w dół, i pognał przez pola naprzeciwko sadu Cartera. Pobiegłem za nim i dopadłem go jeszcze przed skrajem lasu. Złapałem go za ramię i odwróciłem twarzą do siebie, co zresztą wcale nie było trudne, bo Malec cały był w kształcie wrzeciona. — Co się stało?! — wrzasnąłem. — Dokąd tak lecisz? — Do domu po strzelbę! — Po strzelbę? A po co ci strzelba? — Bo tam jest ich pełno! Trzeba je wytępić!