Выбрать главу

Musiał się zorientować, że nic nie rozumiem. — Chyba mi nie powiesz, że ich nie widziałeś?

Potrząsnąłem głową. — Tam nic nie było.

— Owszem, były — powiedział. — Tylko może ich nie widziałeś. Z tobą pewnie jest tak jak z dorosłymi.

Jeszcze mnie nikt o coś podobnego nie posądził. Podsunąłem mu pięść do powąchania i zaczął się szybko tłumaczyć.

— One są widzialne tylko dla dzieci. I przynoszą nieszczęście. Nie można ich tak zostawić, bo się nie pozbędziemy pecha.

Jakoś nie mogłem mu uwierzyć. Chociaż widząc, co wyrabiają Laluś i Kudłaty, przestałem mówić, że jest coś niemożliwego.

I rzeczywiście, jak się przez chwilę nad tym zastanowiłem, doszedłem do wniosku, że to nie takie głupie. Bo od dłuższego czasu prześladował nas pech, a przecież nigdy nie jest tak, żeby ludziom wiodło się tylko źle, chyba że ktoś się specjalnie o to stara.

Ale nie tylko z nami tak było. Wszystkim, dosłownie wszystkim sąsiadom się nie wiodło — oczywiście z wyjątkiem Andy’ego Cartera. Bo Andy był za podły nawet na to, żeby się pech do niego przyczepił. — Dobra — powiedziałem — chodźmy po tę strzelbę.

I pomyślałem sobie, że musi to być ciekawa strzelba, z której można strzelać do czegoś, czego się nawet nie widzi.

Przybiegliśmy na miejsce w rekordowym czasie. Tata Malca siedział pod drzewem i rozczulał się nad sobą. Malec podszedł do niego i zaczął coś bełkotać, ale nic nie mogłem zrozumieć.

Tata słuchał go przez chwilę, a potem mu przerwał i powiedział: — Powinieneś mówić tutejszym językiem, to bardzo niegrzecznie z twojej strony. Skoro chcesz być dobrym obywatelem tej wielkiej i wspaniałej planety, powinieneś przede wszystkim używać jej języka, przejmować jej obyczaje i starać się żyć tak, jak żyją jej mieszkańcy.

Jedno muszę przyznać tacie Malca: potrafił dobierać słowa. — Czy to prawda, proszę pana — spytałem — że one przynoszą pecha?

— Prawda — odparł tata Malca. — Na naszej ojczystej planecie dobrze się nam dały we znaki. — Tato — zapytał Malec — czy mogę wziąć strzelbę?

— Nie jestem pewien — odpowiedział jego tata. — Musimy to dokładnie zbadać. Tam u nas sprawa była oczywista. Ale tu mogą panować inne zwyczaje. Niewykluczone, że człowiek, do którego należą, nie zgodzi się, żeby je wystrzelać.

— Ale przecież one nie mogą do nikogo należeć — zaprotestowałem. — Jak można posiadać rzecz, której się nawet nie widzi?

— Miałem na myśli właściciela sadu, w którym się pojawiły. — Andy’ego Cartera. Ależ on nic o nich nie wie.

— To nie ma znaczenia — odparł tata Malca bardzo sprawiedliwie. — Wydaje mi się, że powstaje w związku z tym poważny problem natury etycznej. Na naszej planecie nikt ich nie chciał, ludzie by się ich wstydzili. Ale tu może być inaczej. Bo widzisz, temu, kogo one sobie wybiorą, przynoszą szczęście.

— To znaczy, że Andy’emu przynoszą szczęście? — spytałem. — A mnie się wydawało, że pan mówił, że one przynoszą pecha.

— Owszem, przynoszą wszystkim, poza tymi, których sobie wybiorą. Bo to jest reguła: szczęście dla jednego — nieszczęście dla innych. Dlatego na naszej planecie nikt im nie pozwalał się u siebie osiedlać.

— A pan myśli, że one sobie wybrały Andy’ego i dlatego jemu się wiedzie?

— Masz całkowitą słuszność — powiedział tata Malca. — Wspaniale uchwyciłeś istotę rzeczy. — No to dlaczego nie pójdziemy zaraz i nie powystrzelamy ich wszystkich? — A ten pan Carter nie miałby nic przeciwko temu?

— Oczywiście, że by miał, niczego lepszego nie można się po nim spodziewać. Na pewno nas wypędzi, zanim zrobimy połowę roboty, ale przecież moglibyśmy wrócić po kryjomu… — Wykluczone — oburzył się tata Malca. Ten tata Malca to miał dosłownie fioła na punkcie uczciwości. On by nie przeżył, żeby go na czymś takim złapano. — Tak się nie robi — powiedział. — To byłoby w najwyższym stopniu nieetyczne. Czy myślisz, że gdyby ten Carter zdawał sobie sprawę, że je ma, to by je chciał zatrzymać?

— Jestem tego pewny. On myśli tylko o sobie. Tata Malca westchnął ciężko i podniósł się.

— Chłopcze, czy twój ojciec jest teraz w domu?

— Na pewno.

— Pójdziemy z nim porozmawiać. On się tu urodził, jest uczciwym człowiekiem i z pewnością nam doradzi, jak postąpić.

— Proszę pana — spytałem — a jak wy je nazywacie?

— One mają swoją nazwę, ale nie da się jej przetłumaczyć na wasz język. Ta nazwa wiąże się z tym, że one nie są ani tu, ani tam. Tylko gdzieś wpół drogi, pomiędzy. Mówimy na nie po prostu Cienie.

— To chyba dobre słowo.

— Tak — potwierdził tata Malca — dla wygody nazywajmy je Cieniami.

Z początku tata zgłupiał tak jak i ja, ale im dłużej słuchał taty Malca i im więcej się zastanawiał, tym bardziej się przekonywał, że coś w tym musi być.

— Z całą pewnością istnieje coś, co nam przynosi pecha — powiedział na koniec. — Czego się człowiek tknie, to mu nie wychodzi. I muszę przyznać, że diabli mnie biorą, jak patrzę, że mnie się nic nie udaje, a takiemu Carterowi wiedzie się we wszystkim.

— Bardzo się zmartwiłem — oświadczył tata Malca — że znaleźliśmy Cienie na tej planecie. U nas było ich dużo i na sąsiednich światach też, ale nigdy nie przypuszczałem, że się aż tak rozplenia.

— Jednego tylko nie rozumiem — powiedział mój tata zapalając fajkę i siadając, żeby obgadać sprawę — jak możemy ich nie widzieć, skoro tu są.

— Istnieje pełne naukowe uzasadnienie tego zjawiska, ale niestety nie da się wyrazić w waszym języku. Można by powiedzieć, że żyją niejako w innej fazie, ale to też niezupełnie to. Wzrok dziecka jest przenikliwy, umysł otwarty i dlatego może ono wyjrzeć troszeczkę, dosłownie odrobinę, poza rzeczywistość. Z tego właśnie powodu Cienie są widzialne jedynie dla dzieci. Ja swego czasu, w dzieciństwie, widywałem, a nawet wytępiłem ich niemało. Muszę panu powiedzieć, że na naszej rodzinnej planecie wykrywanie i nieustanne tępienie Cieni należy do obowiązków dzieci.

Tata zwrócił się do mnie: — A ty je widziałeś? — Nie, tatusiu, nie widziałem.

— I pan ich też nie widział? — spytał tatę Malca.

— Wiele lat temu straciłem zdolność widzenia Cieni. A jeśli chodzi o pańskiego chłopca, to może tylko dzieci niektórych ras…

— W takim razie one muszą widzieć, bo jakby inaczej mogły przynosić szczęście czy pecha? — Oczywiście, że nas widzą. Co do tego wszyscy są zgodni. Zapewniam pana, że uczeni z naszej planety od wielu lat prowadzą badania nad tymi istotami.

— I jeszcze jedna sprawa: po co one wybierają sobie pewnych ludzi? Co im z tego przychodzi? Co mają z tego, że ich faworyzują?

— Ta sprawa nie została jeszcze ostatecznie wyjaśniona — odparł tata Malca. — Ale istnieje na ten temat wiele teorii. Jedna z nich głosi, że one nie mają swojego własnego życia i żeby istnieć, muszą mieć jakiś wzorzec. Takiemu wzorcowi zawdzięczają formę zewnętrzną, zmysły i prawdopodobnie zdolność percepcji. Pod pewnymi względami przypominają pasożyty.

Ale tata mu przerwał. Zaplątał się w tym wszystkim i musiał głośno pomyśleć. — Nie przypuszczam — powiedział — żeby robiły to tak bez powodu. Musi istnieć jakaś konkretna przyczyna — jak zresztą w każdej sprawie. I to jest słuszne, że wszystko dzieje się według określonego planu, wszystko ma swój cel. I jak się tak dobrze przyjrzeć, to właściwie nie ma rzeczy złych. A może ten pech, który Cienie przynoszą, to też cząstka jakiegoś wielkiego planu; może to przeciwności mają nam pomóc w ćwiczeniu charakteru? Jak babcię kocham, pierwszy raz słyszałem, żeby tata gadał jak kaznodzieja.