Выбрать главу

— Pan może mieć rację — odparł tata Malca. — Próby uzasadnienia ich istnienia są bardzo różnorodne.

— A może to jakieś koczownicze plemiona, które po prostu wędrują z miejsca na miejsce. Posiedzą trochę, a potem się wynoszą?

Tata Malca smętnie pokiwał głową. — Niestety, to się prawie nigdy nie zdarza.

— Kiedyś, jak byłem mały — powiedział tata — pojechałem z mamą do miasta. Wiele z tego nie pamiętam, ale przypominam sobie, jak stałem przed ogromną wystawą pełną zabawek i wiedziałem, że nigdy nie będę ich miał, a tak bardzo pragnąłem dostać kiedyś choć jedną. Może tak właśnie jest z nimi. Może stoją za taką szybą i patrzą na nas.

— Pańskie porównanie jest bardzo malownicze — powiedział tata Malca z wyraźnym podziwem.

— Jeśli chodzi o mnie — podjął tata — to pańskie słowo jest dla mnie święte i broń Boże nie chciałbym wątpić w to, co nam pan powiedział…

— Ale pan wątpi i nie znajduję w swoim sercu potępienia dla pana. Czy byłoby panu łatwiej w to uwierzyć, gdyby pański syn oświadczył, że je widział? — Chyba tak — odparł tata z namysłem. — Tak, na pewno.

— Zanim osiedliliśmy się na Ziemi, pracowałem w branży optycznej. Może uda mi się dobrać dla pańskiego syna i oszlifować takie soczewki, żeby mógł zobaczyć Cienie. Nie mogę oczywiście nic gwarantować, ale gra warta świeczki. Nie wyszedł jeszcze z tego wieku, kiedy się widzi poza rzeczywistością, i może po prostu jego wzrok wymaga małej korekty. — Gdyby się to panu udało i gdyby Steve mógł zobaczyć Cienie, uwierzyłbym bez najmniejszych zastrzeżeń.

— Zaraz się do tego zabiorę — obiecał tata Malca. — A potem rozpatrzymy etyczną stronę zagadnienia.

Tata spoglądał, jak Malec i jego tata oddalają się drogą, i jak gdyby się wstrząsnął. — Niektórzy z tych nieziemców głoszą różne dziwne teorie i człowiek musi się naprawdę pilnować, żeby w końcu sam nie dał się na to złapać.

— Ale oni mają rację, tato — powiedziałem. Tata siedział jeszcze jakiś czas i myślał i niemal widziałem, jak w mózgu obracają mu się takie małe kółeczka.

— Niewiele wiem na ten temat, ale im dłużej się człowiek nad tym zastanawia, tym sensowniej to wszystko zaczyna wyglądać. Na początku oczywiście szczęście i nieszczęście zostały rozdzielone równo — i to jest słuszne. Ale powiedzmy, że przyszło coś i całe szczęście zagarnęło dla jednego człowieka — to dla reszty zostało samo nieszczęście. Szkoda, że nie było to dla mnie takie jasne jak dla taty, i im dłużej tego słuchałem, tym mniej z tego wszystkiego rozumiałem.

— Być może — powiedział — że problem sprowadza się po prostu do współzawodnictwa. Co jest szczęściem dla jednego, dla drugiego jest pechem. Powiedzmy, że jest posada, o którą się wszyscy ubiegają. Dla tego, co ją dostanie, to jest szczęście — dla innych nieszczęście. Albo z tym niedźwiedziem: dla tego, czyj ul ominął, to jest szczęście, a dla tego, czyj okradł — nieszczęście. Albo znów, jak komuś miał się zepsuć traktor…

Tata mógłby tak jeszcze długo, ale nie sądzę, żeby sam w to wierzył. Wiedzieliśmy obaj, że w tym coś musi być.

Laluś i Kudłaty byli na mnie wściekli, że nie przyniosłem łomu. Powiedzieli, że ich wystawiłem do wiatru, więc im wytłumaczyłem, że wcale nie, i żeby mi uwierzyli, musiałem im opowiedzieć, co się stało. Może i byłoby lepiej trzymać język za zębami, ale w końcu to chyba bez różnicy.

W każdym razie pogodziliśmy się i wszyscy polubiliśmy Malca, i było bardzo fajnie. Tamci dwaj nabijali się z niego na początku z powodu Cieni, ale on nic sobie z tego nie robił, więc dali spokój.

Te wakacje mieliśmy wyjątkowo fajne. Była jaszczurka i dużo innych rzeczy, i cała rodzina skunksów, która dosłownie zakochała się w Kudłatym i nie odstępowała go ani na krok. A kiedyś Laluś wyprowadził Andy’emu z szopy wszystkie maszyny i Andy latał jak opętany i szalał ze złości.

Ale ani nas, ani naszych sąsiadów pech nie opuszczał. A już tego dnia, co nam się zawaliła stodoła, tata powiedział wręcz, że tata Malca ma rację. Ledwie go mama zatrzymała, bo już chciał iść i dobrać się Andy’emu Carterowi do skóry.

Niedawno były moje urodziny i dostałem od rodziców telebiowizorek, choć muszę przyznać, że się nie spodziewałem. Marzyłem o nim od dawna, ale wiedziałem, że to droga historia, a po tych wszystkich nieszczęściach nie mieliśmy pieniędzy.

Wiecie naturalnie, co to jest telebiowizor. To jest takie coś jak telewizor, tylko znacznie lepsze. Mając telewizor możesz najwyżej oglądać program. Telebiowizor pozwala ci go przeżywać. Zakładasz na głowę taki wizjer, w który patrzysz, wybierasz odpowiedni kanał, włączasz odbiornik i przeżywasz to, co widzisz.

Nie potrzeba nawet do tego specjalnej wyobraźni — masz wszystko gotowe: akcję, dźwięk, zapach, a nawet do pewnego stopnia — złudzenie dotyku.

Mój telebiowizor był dziecinny i można było na nim łapać tylko dziecinne programy. Ale mnie to w zupełności wystarczało; i tak bym nie chciał przeżywać tych wszystkich bzdur dla dorosłych.

Całe rano przesiedziałem z telebiowizorem. Najpierw był program, który się nazywał „Zdobywamy inne światy” — o ziemskiej ekipie pomiarowej, która wylądowała na jednej z planet, potem coś o polowaniu w dżungli, a na koniec „Robin Hood”. Ze wszystkich trzech podobał mi się chyba najlepiej „Robin Hood”.

Byłem niesamowicie dumny z tego telebiowizora i koniecznie chciałem się nim pochwalić przed dzieciakami, więc poszedłem do Lalusia. Ale nie miałem okazji mu go pokazać. Zanim doszedłem do furtki, zobaczyłem, jak płynie sobie chyłkiem-milczkiem, a o krok może od niego jego nieszczęsny, zmaltretowany kot, nad którym Laluś zawsze się znęcał. Kot tak był zwinięty, że nawet drgnąć nie mógł, tylko widziałem jego szeroko rozwarte z przerażenia oczy. I jeśli chcecie wiedzieć, to wcale mu się nie dziwię po tym, co Laluś z nim wyprawiał. — Hej, Laluś! — wrzasnąłem do niego.

Przyłożył palec do ust na znak, że mam być cicho, ale drugim palcem przywołał mnie do siebie. Przeskoczyłem przez płot, a Laluś opuścił się do mojego poziomu. — Co robisz? — spytałem.

— Wyszedł i zapomniał zamknąć szopę na kłódkę — szepnął.

— Kto wyszedł?

— Mój tata. Zapomniał zamknąć na kłódkę tę starą szopę.

— Ale przecież tam…

— No właśnie, tam trzyma swoją machinę czasu.

— Laluś! Ale ty chyba nie masz zamiaru wrzucić tam tego kota?!

— A niby dlaczego nie? Tata nigdy jeszcze nie wkładał tam nic żywego. Zobaczymy, co się stanie.

Nie podobało mi się to bardzo, ale jednocześnie strasznie chciałem obejrzeć machinę czasu. Ciekaw byłem, jak ona wygląda. Nikt poza tatą Lalusia jej nie widział. — Co ty — zapytał Laluś — tchórzysz? — Nie, ale co z kotem? — Też coś! Przecież to tylko kot.

Rzeczywiście, przecież to tylko kot. Więc poszedłem za Lalusiem i wśliznęliśmy się do szopy zamykając za sobą drzwi. Na środku stała machina czasu.

Właściwie nie było to nic specjalnego: rodzaj leja, w najwęższym miejscu oplecionego masą jakichś zwojów. Do specjalnego kołka przybita była prymitywna tablica rozdzielcza i to wszystko za pomocą różnych drutów przytwierdzone było do leja.