Cała machina sięgała mi do piersi, więc zdjąłem telebiowizor i położyłem go na brzegu, żeby zajrzeć do środka. Ale w tym momencie Laluś włączył urządzenie i odskoczyłem jak oparzony, bo naprawdę można się było przestraszyć.
Po chwili jednak podszedłem, żeby jeszcze raz spojrzeć. Wyglądało to jak wir śmietanowy, gęsty, tłusty, błyszczący i — żywy. Widać w nim było to życie. I tak coś ciągnęło, żeby się tam rzucić, głową naprzód, że z całych sił musiałem się trzymać brzegów leja, żeby tego nie zrobić.
I kto wie, czybym w końcu nie wskoczył, gdyby się kot Lalusia nagle nie rozplatał. Nie wiem, jak to zrobił, bo był dosłownie zwinięty w kulkę i nieomal zapięty na guzik. Może Laluś się zagapił, a może kot się w końcu połapał, co go czeka. Tak czy siak, wisiał nad lejem machiny i Laluś już-już miał go wrzucić. Ale kot nie rozplatał się częściowo, tylko całkowicie i wrzeszczał, z ogonem rozcapierzonym, łapiąc się pazurami powietrza, żeby nie wpaść do gardzieli. W ostatniej chwili, już w locie, udało mu się jakoś tak skręcić, że pazurami jednej łapy zaczepił o brzeg leja, a drugiej o mój telebiowizor.
Wrzasnąłem i rzuciłem się, żeby go ratować, ale było już za późno. Aparat zniknął w białym wirze.
Kot tymczasem czmychnął po słupie i siedział na jednej z krokwi piszcząc i miaucząc.
W tym momencie otworzyły się drzwi i tata Lalusia złapał nas na gorącym uczynku.
Pomyślałem sobie, że teraz mi się nieźle dostanie, ale on patrzył tylko przez chwilę to na Lalusia, to na mnie, a potem powiedział: — Steve, proszę cię, wyjdź.
Wymknąłem się, jak umiałem najprędzej, ale przez ramię zerknąłem jeszcze na Lalusia. Zrobił się blady i już zaczynał się jakby kurczyć. Wiedział, co go czeka, i chociaż w pełni sobie na to zasłużył, żal mi się go zrobiło.
Ale nawet jakbym został, nic by mu to nie pomogło, więc byłem zadowolony, że wyszedłem z tego obronną ręką.
Tylko że niezupełnie obronną.
Nie wiem, co mi się stało — pewnie z przerażenia — poszedłem prosto do domu i powiedziałem tacie wszystko tak jak było. Tata zdjął pasek, który wisiał za drzwiami, i mi wlał. Ale chyba trochę bez przekonania, bo i jemu te sztuczki nieziemców zaczynały się nie podobać.
Przez kilka dni nie ruszałem się nigdzie. Żeby iść gdziekolwiek, musiałbym przechodzić koło domu Lalusia, a nie chciałbym się na niego napatoczyć, w każdym razie jeszcze nie teraz.
Któregoś dnia przyszedł Malec ze swoim tatą i z okularami. — Nie wiem, czy będą pasowały — powiedział tata Malca. — Robiłem je na oko.
Okulary wyglądały jak każde inne, tyle że soczewki miały takie dziwne linie biegnące we wszystkie możliwe strony, jakby ktoś poskręcał to szkło i je zniekształcił.
Włożyłem okulary; były na mnie troszkę za luźne i wszystko wyglądało przez nie inaczej, ale nie bardzo. Popatrzyłem na podwórko. Było tam, gdzie zawsze, ale wydawało mi się jakieś dziwne i jakby niesamowite, chociaż nie potrafiłbym powiedzieć, na czym to polegało. Był piękny sierpniowy dzień i świeciło słońce, a jak włożyłem okulary, to jakby się zachmurzyło i zrobiło chłodno. I na tym właśnie polegała różnica, ale nie tylko na tym.
Opanowało mnie uczucie obcości, od którego aż się wstrząsnąłem, i światło było nie takie, a najgorsze ze wszystkiego to wrażenie, że nigdzie nie należę. Ale jednocześnie nie umiałbym wyraźnie powiedzieć, co było źle. — No co, jest inaczej, synku? — zapytał tata. — Trochę. — A pokaż mnie.
Zdjął mi okulary i sam założył. — Nic nie widzę — powiedział — tylko tak jakoś kolorowo.
— Mówiłem panu — powiedział tata Malca — że widzą tylko dzieci. Pan i ja jesteśmy zbyt mocno osadzeni w rzeczywistości.
Tata zdjął okulary, huśtając nimi przez chwilę. — Widziałeś Cienie? — spytał mnie. Potrząsnąłem głową. — Tu ich nie ma — wyjaśnił Malec.
– Żeby zobaczyć Cienie — dodał tata Malca — musimy iść do Cartera. — No to na co czekamy? — powiedział tata. Więc we czwórkę ruszyliśmy w stronę Carterów.
Wyglądało na to, że nie ma nikogo w domu, co było dość dziwne, bo zawsze ktoś z nich zostawał — albo sam Carter, albo jego żona, albo ich człowiek Ozzie Burns — kiedy inni szli do miasta czy gdziekolwiek.
Staliśmy na drodze i Malec patrzył pilnie, ale nie zauważył Cieni w obejściu ani w sadzie, ani na polu. Tata zaczął się niecierpliwić. Wiedziałem, co sobie myśli — że paru nieziemców zrobiło z niego wariata. Ale właśnie w tej chwili Malec, bardzo podniecony, powiedział, że chyba widzi Cienie w rogu pastwiska, tam gdzie się zaczynają lasy Czarnej Doliny i gdzie stało gumno Andy’ego, ale z tej odległości nie był pewny. — Niech pan da swojemu chłopcu okulary — powiedział tata Malca — żeby mógł popatrzeć.
Tata dał mi okulary. Nie mogłem na początku rozpoznać różnych znajomych rzeczy, ale w końcu mi się to udało i rzeczywiście w rogu pastwiska zobaczyłem poruszające się postacie podobne do ludzi, ale bardzo dziwne. Wyglądały tak, jakby były z dymu, jakby je można było zdmuchnąć.
— Widzisz coś? — zapytał tata.
Powiedziałem mu, co widzę, a on stał chwilę zastanawiając się i pocierając z zakłopotaniem podbródek, aż mu skrzypiał zarost.
— Nikogo tu w pobliżu nie ma, więc chyba możemy tam spokojnie wejść — powiedział wreszcie — chciałbym, żeby Steve dobrze się im przyjrzał.
— Uważa pan, że to będzie w porządku? — zapytał tata Malca zatroskany. — Że to nie będzie nieetycznie?
— No owszem, chyba tak — powiedział tata — ale jeżeli szybko się sprawimy, Andy wcale nie musi o tym wiedzieć.
Więc wpełzliśmy pod płotem na łąkę i przedarliśmy się lasem do miejsca, w którym widzieliśmy Cienie.
Droga nie była łatwa, bo trzeba się było przedzierać przez kępy jeżyn, ciężkich od czarnych, lśniących owoców.
Ale przemykaliśmy się jak najciszej, aż wreszcie znaleźliśmy się dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym widzieliśmy Cienie.
Malec trącił mnie i szepnął, bardzo podniecony: — O, zobacz, są.
Włożyłem okulary i rzeczywiście, jak bonie dydy, były.
Na brzegu łąki, za lasem, stało gumno Andy’ego; po prostu taki daszek na palach, gdzie chował siano, którego nie mógł już pomieścić w stodole.
Gumno było stare, w kiepskim stanie; na dachu stał Andy, a obok niego leżały gonty. Po drabinie wspinał się Ozzie Burns, z następną wiązką gontów na ramieniu, po które Andy sięgał właśnie ręką. Na samym dole drabiny, przytrzymując ją, żeby się nie wywaliła, stała pani Burns. I dlatego żadnego z nich nie widzieliśmy koło domu — wszyscy łatali dach gumna.
Pełno było koło nich Cieni, chyba ze dwadzieścia. Kilka uwijało się z Andy’m na dachu, kilka stało z Ozzie’em na drabinie, a reszta pomagała pani Burns podtrzymywać drabinę. Krzątały się energicznie, pracowicie, a każdy z nich aż do obrzydzenia przypominał Andy’ego.
Nawet nie to, żeby było jakieś wyraźne podobieństwo, nie. Cienie miały postać widmową, bezcielesną. Po prostu jakby obłok; tyle że każdy z tych obłoków — dosłownie każdziutki — był przysadzisty i podobny do buldoga jak Andy i nawet chód miały taki kołyszący jak on, i czuło się w nich tę samą podłość.
Kiedy się na nich gapiłem, Ozzie Burns podał już Andy’emu gonty i wszedł do niego na dach, a pani Burns zeszła z drabiny, bo jej mąż był już bezpieczny. Ta drabina stała na nierównym i dlatego ona musiała ją trzymać.
Andy przykucnął na dachu, żeby położyć gonty, które mu dał Ozzie, i właśnie w momencie kiedy się prostował, spojrzał w stronę lasu i zobaczył nas. — Czego tam szukacie?! — ryknął i zaczął schodzić po drabinie.