Выбрать главу

I teraz zaczyna się najśmieszniejsze. Spróbuję opowiedzieć to powoli i dokładnie.

Dla mnie wyglądało to tak, jakby drabina rozdzieliła się na dwie. Jedna stała w dalszym ciągu oparta o dach, a druga zaczęła się wolniutko zsuwać wraz z Andy’m i już-już miała upaść na ziemię.

Chciałem krzyknąć, żeby go ostrzec, chociaż właściwie nie wiem dlaczego. Bo gdyby spadł i skręcił sobie kark, nie zrobiłoby mi to żadnej różnicy.

Ale właśnie kiedy już miałem wrzasnąć, dwa Cienie błyskawicznie rzuciły się w tamtą stronę i druga drabina zniknęła. Zsuwała się po dachu, z uczepionym jej drugim Andy’m, który już zaczynał mieć pietra i nagle — zamiast dwóch — zrobiła się jedna drabina i jeden Andy.

Stałem i trząsłem się cały, i chociaż nie miałem wątpliwości, że dobrze widzę, za nic bym tego nawet przed sobą nie przyznał.

Pomyślałem sobie, że to jest tak, jakbym jednocześnie patrzył na dwa momenty: moment, w którym drabina powinna upaść, i moment, w którym nie upadła, bo jej Cienie nie dały. Widziałem na własne oczy, jak to jego szczęście działa. Czy też może, jak się nieszczęście odwraca. Zresztą to i tak na jedno wychodzi.

Ale teraz Andy był już prawie na samym dole drabiny, razem z nim Cienie: jedne skakały, inne po prostu spadały i gdyby były ludźmi, a nie tym, czym były, nie byłoby co zbierać.

Tata wyszedł z lasu na łąkę, a ja za nim. Wiedzieliśmy, w co się pakujemy, ale nie byliśmy z tych, co to biorą nogi za pas. Z tyłu, za nami, człapali Malec i jego tata z bardzo przerażonymi minami, wyraźnie mieli pietra.

Andy szedł prosto w naszą stronę i widać było, że nie ma pokojowych zamiarów. A po obu jego stronach Cienie, które tak samo jak on wymachiwały rękami i tak samo nikczemnie wyglądały.

— Andy — zaczął tata pojednawczo — bądźmy rozsądni. — Ale muszę wam powiedzieć, że przyszło mu to z wielkim trudem. Bo tata nienawidził Andy’ego Cartera jak wszyscy diabli i trzeba przyznać, że miał powody. Przez te wszystkie lata Andy był najohydniejszym sąsiadem, jakiego można sobie wyobrazić.

— Kto tu mówi o rozsądku! — wrzasnął Andy na tatę. — Słyszałem, co ty wygadujesz, że to niby przeze mnie masz pecha. A ja ci powiem w oczy, że to nie żaden pech, tylko zwykła niezaradność; po prostu nie potrafisz gospodarować. I jeśli sobie wyobrażasz, że tym gadaniem coś wskórasz, to chyba na głowę upadłeś. Widzę, że się nasłuchałeś różnych głupstw od nieziemców. Gdyby to ode mnie zależało, przegoniłbym ich wszystkich z naszej planety.

Tata zrobił gwałtownie krok do przodu i myślałem, że zdzieli Andy’ego, ale tata Malca doskoczył i złapał go za rękę. — Nie! Nie! — krzyknął. — Nie ma potrzeby go bić. Lepiej stąd chodźmy.

Tata stał jeszcze chwilę z uczepionym u ramienia tatą Malca i zastanawiałem się przez moment, którego zdzieli: jego czy Andy’ego.

— Od początku mi się nie podobałeś — powiedział Andy do taty. — Od pierwszej chwili, jak cię zobaczyłem, miałem cię za próżniaka, którym jesteś. A zresztą żaden porządny człowiek nie trzymałby z nieziemcami. Chociaż wcale nie jesteś od nich lepszy. A teraz wynoś się stąd i niech tu więcej twoja noga nie postanie.

Tata wyrwał rękę, tak że się tata Malca aż zatoczył, podniósł ją do góry, a potem zamachnął się do tyłu. Widziałem, jak głowa Andy’ego przesuwa się w jedną stronę, a następnie opada w kierunku ramienia. Przez chwilę wyglądało to tak, jakby zaczynał mieć dwie głowy. Wiedziałem doskonale, że znów jestem świadkiem „odstawania się” wypadku, tyle, że to nie był wypadek, bo tata naprawdę chciał go zamalować.

Ale tym razem Cienie nie zdążyły uchronić głowy Andy’ego przed niebezpieczeństwem. Tym razem nie była to wolno zsuwająca się drabina.

Usłyszeliśmy taki odgłos, jakby ktoś w mroźny ranek walnął w drzewo siekierą: głowa Andy’ego odskoczyła do tyłu, a Andy stracił równowagę i wywalił się jak długi na plecy. A nad nim stały rzędem Cienie z takimi głupimi minami, jakby oczom nie wierzyły. Można było teraz z nimi zrobić wszystko. Tata odwrócił się, wziął mnie za rękę i rzucił: — Chodź, Steve, idziemy.

Powiedział to głosem cichym, ale dobitnie, spokojnie i jakby z odrobiną dumy. Więc poszliśmy nie spiesząc się i nawet nie oglądając za siebie.

— Bóg mi świadkiem — powiedział tata, że miałem na to ochotę od piętnastu lat, odkąd go pierwszy raz zobaczyłem.

Zastanawiałem się, co się stało z Malcem i z jego tatą, bo nie było po nich ani śladu. Ale nic nie mówiłem tacie, bo czułem, że nie jest im za bardzo życzliwy.

Zresztą niepotrzebnie się o nich martwiłem, bo stali na drodze i czekali na nas, zdyszani i bardzo podrapani. Ta ich droga przez krzaki i jeżyny mogła być przestrogą. — Cieszę się — powiedział tata Malca — że wróciliście bezpiecznie.

— Nie ma o czym mówić — tata uciął chłodno i nawet się nie zatrzymał, a tak mocno ściskał mnie za rękę, że musiałem iść za nim.

W domu poszliśmy prosto do kuchni napić się wody.

Tata zapytał: — Steve, masz te okulary?

Wygrzebałem je z kieszeni i wręczyłem mu. Położył je na półce nad zlewem. — Niech tu leżą — powiedział — i żebyś ich więcej nie dotykał. Zrozumiano? — Tak, tatusiu — odpowiedziałem.

Jeśli mam być szczery, to bym wolał, żeby się trochę pozłościł. Bałem się, że po tym, co tam zaszło, zdecydował się już ostatecznie na jedną z Planet Osiedleńczych. Pomyślałem sobie, że już podjął decyzję i dlatego nie musi zrzędzić.

Ale nawet słowem nie wspomniał o kłótni z Andy’m ani o Planetach Osiedleńczych i wcale nie był na mnie zły. Milczał, a ja wiedziałem, że jest w dalszym ciągu wściekły, ale głównie na Malca i na jego tatę za to, że zrobili z niego wariata.

Dużo myślałem o tym, co widziałem na łące Andy’ego. A im więcej myślałem, tym mocniej się upewniałem, że już znam tajemnicę działania Cieni.

Bo wtedy patrząc na tę drabinę musiałem widzieć jednocześnie dwa różne momenty. Musiałem zajrzeć w przyszłość i zobaczyć, jak drabina się zsuwa. Tylko że się nie zsunęła, bo Cienie widząc, co się święci, postawiły ją drugą nogą na ziemi. A jak już stała mocno, no to oczywiście nie upadła. Z tego wynikało, że Cienie po prostu widziały trochę naprzód, i cofały to, co się miało stać.

I na tym, pomyślałem sobie, polega to powodzenie i niepowodzenie. Cienie potrafiły przewidzieć nieszczęście i je uprzedzić. Tyle że nie zawsze. Bo wtedy, jak tata zdzielił Andy’ego, to im się nie udało, chociaż próbowały. Wywnioskowałem z tego, że i one czasem zawodzą, i zrobiło mi się lżej. No bo jeśli mogły przynosić Andy’emu szczęście, to jasne, że nam wszystkim mogły przynosić pecha. Wystarczyło tylko, żeby zobaczyły, że szykuje się dla nas coś dobrego, a mogły to obrócić na złe. Możliwe nawet, pomyślałem sobie, że one żyją trochę naprzód, powiedzmy o parę sekund, i że dzieli je od nas tylko ta różnica czasu.

Ale jedna sprawa niepokoiła mnie bardzo. Dlaczego mogłem widzieć jednocześnie dwa momenty? Było dla mnie przy tym jasne, że ani Malec, ani jego rodzina nie są obdarzeni tą zdolnością, bo gdyby byli, więcej potrafiliby powiedzieć o Cieniach. Studiowali je latami, ale o ile zdołałem się zorientować, nie byli pewni, jak to jest z tym podwójnym widzeniem. Przypuszczałem, że tata Malca robiąc mi okulary, lepiej oszlifował soczewki, niż chciał.

Mógł coś dodać czy odjąć, czy może coś z nimi zrobić, z czego sobie sam nawet nie zdawał sprawy.

Albo może ludzkie widzenie było inne czy troszkę inne, a jak się połączyło to ludzkie widzenie z ich widzeniem, to wychodziło z tego coś takiego, czego się nikt nie spodziewał.