Zastanawiałem się też, czy ja nie powinienem sam mu powiedzieć, gdyby nikt tego nie zrobił przede mną. Była to chyba pierwsza draka, w którą nie chciałem być zamieszany. Wreszcie zasnąłem, ale wydawało mi się, że nie spałem w ogóle, kiedy coś mnie obudziło. Było jeszcze ciemno, ale przez okno wpadała jakaś czerwona poświata. Błyskawicznie usiadłem w łóżku i włosy stanęły mi dęba.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to nasza stodoła albo szopa na maszyny, ale po chwili zorientowałem się, że to gdzieś dalej. Wyskoczyłem z łóżka i podbiegłem do okna. Pożar był duży i tak blisko.
Wyglądało na to, że pali się u Carterów, ale wiedziałem, że to niemożliwe, bo takie nieszczęście mogło spotkać każdego, tylko nie Andy’ego Cartera. Chyba że mu chodziło o ubezpieczenie.
Zszedłem boso na dół i zobaczyłem, że mama stoi w otwartych drzwiach i patrzy w tamtą stronę.
— Co się stało, mamo? — spytałem.
— To stodoła Carterów. Dzwonili po sąsiadach o pomoc, ale nikogo nie ma, wszyscy szukają jeszcze Kudłatego.
Staliśmy tak, mama i ja, i patrzyliśmy na ogień, aż prawie wygasł i wtedy mama wygoniła mnie z powrotem do łóżka.
Wlazłem pod kołdrę, skołowany od tej nowej porcji wrażeń. Myślałem sobie, jak to jest dziwnie, że nieraz miesiącami nic się nie dzieje, a potem nagle wszystko się zwala naraz, i że coś z tą stodołą Andy’ego jest nie w porządku. Andy był najszczęśliwszym człowiekiem w okolicy i nagle, zupełnie bez uprzedzenia, spotkało go nieszczęście, tak jak nas wszystkich. Zadawałem sobie pytanie, czy przypadkiem nie opuściły go Cienie, a jeśli tak, to dlaczego? Może po prostu, pomyślałem sobie, miały już dość jego podłości.
Był jasny dzień, kiedy się znów obudziłem, więc wyskoczyłem z łóżka i ubrałem się szybko. Zbiegłem na dół, żeby się dowiedzieć, czy nie słychać czego o Kudłatym.
Ale mama powiedziała, że nie i że mężczyźni w dalszym ciągu szukają. Zrobiła mi śniadanie i zmusiła, żebym zjadł, i zabroniła szwendać się czy przyłączać do poszukujących. Powiedziała, że to niebezpieczne, bo tyle w lasach niedźwiedzi. Było to dość śmieszne, bo nigdy dotąd nie ostrzegała mnie przed niedźwiedziami.
Ale wymogła na mnie obietnicę.
Jak tylko wyszedłem, to przede wszystkim poleciałem, ile sił w nogach, do Carterów zobaczyć miejsce po stodole, no i oczywiście chciałem z kimś pogadać. To znaczy z Malcem, bo tylko on wchodził w grę.
U Carterów niewiele było do oglądania. Czarne, spalone kikuty, które miejscami jeszcze się tliły. Stojąc na drodze widziałem, jak Andy wychodzi z domu. Zatrzymał się i popatrzył prosto na mnie, więc zwiałem.
Minąłem szybko dom Lalusia w nadziei, że go nie spotkam.
Nie chciałem mieć w tej chwili z nim nic a nic do czynienia.
Poleciałem do Malca i jego mama powiedziała mi, że leży chory, ale że to chyba nie zaraźliwe, więc poszedłem go odwiedzić.
Malec rzeczywiście wyglądał okropnie w tym łóżku — jeszcze bardziej przypominał karłowatego puszczyka niż zwykle — ale się ucieszył z mojego przyjścia. Zapytałem go, jak się czuje, i powiedział, że lepiej. Kazał mi przysiąc, że nie powiem jego mamie, a potem mi się zwierzył, że jest chory, bo się najadł zielonych jabłek z sadu Cartera.
Słyszał o Kudłatym, a ja mu powiedziałem na ucho o swoich podejrzeniach.
Malec leżał i milczał uroczyście, a na koniec oznajmił: — Steve, powinienem ci to powiedzieć już dawniej. To nie machina czasu. — Nie machina czasu? A skąd wiesz?
— Bo ja widziałem to, co tata Lalusia tam wkładał. To nie przepada. To leży tam w dalszym ciągu.
— Ty widziałeś… — W tym momencie rozjaśniło mi się w głowie. — Chcesz powiedzieć, że to idzie tam, gdzie są Cienie?
— Właśnie to chciałem powiedzieć — odparł Malec. Siedząc na brzegu jego łóżka usiłowałem to wszystko zrozumieć, ale tyle pytań kłębiło mi się w głowie, że nie mogłem. — Malec — spytałem — a gdzie się właściwie znajduje to miejsce, w którym są Cienie? — Nie wiem. Gdzieś blisko nas. Prawie że w tym świecie, ale niezupełnie.
I wtedy przypomniało mi się, co parę tygodni temu powiedział tata. — To znaczy, że to jest jakby za szybą, gdzieś między ich światem a naszym? — Coś w tym rodzaju.
— A jeśli Kudłaty tam jest, to co się z nim stanie? Malec wstrząsnął się. — Nie wiem.
— Czy się tam dobrze czuje? Czy może oddychać? — Chyba może — powiedział Malec. — One chyba też oddychają.
Wstałem i poszedłem w stronę drzwi. Na koniec odwróciłem się jeszcze do niego. — Powiedz mi, co właściwie robią te Cienie. Po co one się tu szwendają?
— Nikt tego nie wie na pewno. Jest na ten temat masę teorii. Jedni mówią, że muszą być w pobliżu jakiejś żywej istoty, żeby same mogły żyć. Nie mają własnego życia. Muszą sobie znaleźć jakieś życie, żeby je móc jakby naśladować, tylko że to niezupełnie o to chodzi. — Potrzebują jakiegoś wzorca — powiedziałem, bo mi się przypomniało, co wtedy mówił tata Malca, zanim go mój tata zagadał. — Chyba tak to można nazwać — przyznał Malec.
Pomyślałem sobie, jakie nędzne życie musiały wieść Cienie mając za wzór Andy’ego Cartera. Ale widocznie wcale tak nie było, bo gdy je widziałem, były najwyraźniej szczęśliwe. Uwijały się po tym dachu zadowolone, a każdy z nich wyglądał jak Andy Carter. No bo jak miały wyglądać mając go za wzór?
Ruszyłem więc znów w stronę drzwi. — Dokąd idziesz, Steve? — zawołał za mną Malec. — Szukać Kudłatego. — Idę z tobą. — Nie. Ty masz leżeć. Twoja mama by nas chyba obdarła ze skóry.
Pobiegłem szybko do domu, ale przez całą drogę myślałem o tym, że Cienie nie mają własnego życia i żeby żyć, muszą sobie znaleźć jakiś wzór.
Czasem mają szczęście, jak trafią na kogoś, komu zawdzięczają życie dobre i ciekawe — ale nie zawsze. Jedno w każdym razie trzeba im przyznać: że temu, kogo sobie wybiorą, pomagają wytrwale. Zastanawiałem się, ilu ludziom wiedzie się dobrze dzięki Cieniom. I jaki by to był dla nich zawód, gdyby się nagle dowiedzieli, że nie stali się wielcy czy bogaci, czy sławni, dzięki swoim wysiłkom czy zdolnościom, tylko z łaski takich istot jak Cienie, które im pomagają we wszystkim.
Poszedłem prosto do kuchni i do zlewu. — Czy to ty, Steve? — zawołała mama z pokoju. — Chciałem się napić. — A gdzie byłeś? — Tu się kręciłem.
— Tylko nigdzie nie uciekaj — ostrzegła mnie. — Nie, mamusiu, nie ucieknę.
Ale przez cały ten czas, jak do niej mówiłem, wspinałem się po krześle, żeby sięgnąć po te okulary, co je tata położył na półce i powiedział, żebym ich nigdy nie ruszał. Po chwili już je miałem w kieszeni i schodziłem z krzesła.
Usłyszałem, że mama idzie do kuchni, więc się wymknąłem najciszej, jak umiałem. Okulary włożyłem dopiero tam, gdzie obejście Carterów przytykało do drogi. Poszedłem jeszcze kawałek, patrząc pilnie, i w końcu dostrzegłem w kącie za sadem grupkę Cieni. Stały i kłóciły się o coś, najwyraźniej mnie nie dostrzegając, dopóki nie podszedłem zupełnie blisko. Wtedy się odwróciły i stanęły twarzami do mnie. Wydawało mi się, że rozmawiają między sobą wskazując na mnie. Zauważyłem, że jeden z nich ma na głowie, zsunięty trochę z czoła, mój telebiowizor, który mi wpadł do machiny czasu.
Jak to zobaczyłem, to zrozumiałem, że Malec mógł rzeczywiście widzieć wiele z tych rzeczy, które tata Lalusia wkładał do swojej machiny.
W pierwszej chwili Cienie chyba nie zdawały sobie sprawy, że je widzę, ale później zaczęły się do mnie zbliżać. Czułem, jak włosy stają mi dęba. Najchętniej to bym się odwrócił na pięcie i nawiał. Ale uświadomiłem sobie, że nie mogą mnie dosięgnąć, że nie ma się czego bać, i jakoś wytrwałem.