Przypominały stado wron. Widziały, że jestem bez broni, albo te akurat nie wiedziały o istnieniu strzelby, którą miała rodzina Malca. Więc skupiły się naprawdę blisko mnie, zupełnie jak wrony, które śmiało podchodzą do nie uzbrojonego, a od człowieka z bronią trzymają się z daleka.
Widziałem, jak poruszają ustami, ale oczywiście nie słyszałem ani słowa, i jak pokazują na tego z moim telebiowizorem na głowie.
Prawdę powiedziawszy, to z początku nawet nie zwracałem specjalnie uwagi na to, co one robią, za bardzo byłem zajęty przyglądaniem się im i zastanawianiem, co się mogło z nimi stać. Bo jedno było pewne: albo spotkałem nie to stadko, które wtedy widziałem na łące Andy’ego, albo musiały się bardzo zmienić. Ciągle jeszcze było w nich wiele z Andy’ego ale też i kogoś innego, jakby Andy’ego z kimś zmieszano.
Wreszcie zorientowałem się, że najpierw pokazują na tego z moim telebiowizorem na głowie, a potem dotykają własnych głów, i zrozumiałem, że każdy z nich prosi o telebiowizor dla siebie.
Sam nie wiem, co bym im powiedział i jak, oczywiście gdybym miał okazję, tylko że jej nie miałem. Bo nagle się usunęły, jakby je ktoś z tyłu zepchnął na bok, i stanąłem twarzą w twarz z Kudłatym. Staliśmy tak i patrzyliśmy na siebie przez dłuższy czas, nie mówiąc nic i nie ruszając się. A potem on zrobił krok do przodu i ja zrobiłem krok do przodu, tak że o mało nie stuknęliśmy się nosami. Przez chwilę nawet bałem się, że przejdziemy jeden przez drugiego na wylot. Ciekawe, co by się wtedy stało? Chyba nic wielkiego.
— Jak z tobą? W porządku? — zapytałem go mając nadzieję, że jeśli nawet mnie nie usłyszy, to przynajmniej z ruchu moich warg odczyta, co do niego mówię, ale tylko potrząsnął głową. Więc zapytałem go jeszcze raz, powoli, tak wyraźnie wymawiając słowa, jak tylko potrafiłem. Ale i tym razem potrząsnął głową.
Wpadłem na inny pomysł.
Zacząłem jednym palcem pisać na niewidzialnej szybie, która nas dzieliła.
CO Z TOBĄ? — pisałem powoli, bo musiał to czytać w drugą stronę.
Nie zrozumiał, więc napisałem jeszcze raz, i tym razem skapował, o co chodzi.
W PORZĄDKU — odpisał. A potem dopisał bardzo wolno: ZABIERZ MNIE STĄD.
Stałem i patrzyłem na niego, i to było naprawdę okropne, bo tam był on, a tu ja i tak na moje oko, to nie było jak go stamtąd wyciągnąć.
Widocznie wyczuł, co myślę, bo broda zaczęła mu się trząść i po raz pierwszy widziałem Kudłatego bliskiego płaczu. Nie ryczał nawet wtedy, kiedy przy wykopywaniu jaszczurki wielki kamień przygniótł mu duży palec u nogi.
Pomyślałem sobie, że to musi być straszne: siedzi tam uwięziony i widzi, ale sam nie jest widziany. Może nawet kręcił się przy szukających w nadziei, że go ktoś przypadkiem dojrzy, wiedząc jednocześnie, że to niemożliwe. Albo może szedł tuż za swoim tatą, a jego tata nic o tym mię wiedział. Albo poszedł do domu i przyglądał się rodzinie, co było dla niego tym okropniejsze, że oni nie zdawali sobie sprawy z jego obecności. A już na pewno szukał Malca, który mógł go zobaczyć, tylko że Malec leżał chory.
Kiedy sobie nad tym wszystkim łamałem głowę, wpadłem na pewien pomysł. Z początku pomyślałem, że nic z tego nie wyjdzie, ale im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej prawdopodobny mój plan mi się wydawał.
Napisałem mu palcem: SPOTKAJMY SIĘ U LALUSIA.
Schowałem okulary do kieszeni i poleciałem do domu. Okrążyłem dom z daleka, bo się bałem, że mama mnie zauważy i już nie wypuści. Zakradłem się do szopy, znalazłem długą linę i wyszukałem piłę do metalu. Zataszczyłem to wszystko do Lalusia. Szopa na maszyny stała za stodołą, tak że nikt z domu nie mógł mnie widzieć, a zresztą nikogo w pobliżu nie było. Wiedziałem, że tata Lalusia, a może i sam Laluś, szukają Kudłatego razem ze wszystkimi, unosząc się nad tymi miejscami, gdzie nikt się nie mógł dostać.
Rzuciłem linę i piłę, włożyłem okulary i przy samych drzwiach szopy zobaczyłem Kudłatego. Było z nim parę Cieni, nie wyłączając tego, który paradował z moim telebiowizorem na głowie. A dokoła — tak jak mówił Malec — leżały porozrzucane kubki, talerzyki, klocki i moc innych rupieci, które tata Lalusia przepuszczał przez machinę czasu.
Spojrzałem jeszcze raz na Cienie i natychmiast zorientowałem się, jaka w nich zaszła różnica. W dalszym ciągu miały coś z Andy’ego Cartera, ale już zaczynały przypominać Kudłatego. Zrozumiałem, dlaczego spłonęła stodoła Carterów. Cienie tak się włóczyły za Kudłatym, że nie pilnowały dostatecznie interesów Andy’ego.
To zresztą zupełnie naturalne. Więcej miały pożytku z prawdziwej, żywej istoty, która była wśród nich, niż z kogoś, kogo mogły oglądać tylko przez tę szybę.
Zdjąłem okulary, włożyłem je do kieszeni i zabrałem się do roboty. Przepiłowanie kłódki nie było sprawą łatwą. Stal była piekielnie twarda, a piłka tępa, więc bałem się, że mi się damie, zanim skończę. Byłem na siebie wściekły, że nie wziąłem jednej czy dwóch zapasowych.
Narobiłem straszliwego hałasu, bo zapomniałem oliwy, ale ł tak nikt nie słyszał.
Wreszcie skończyłem. Otworzyłem drzwi i wszedłem do szopy, gdzie stała machina czasu, dokładnie tak, jak ją zapamiętałem. Położyłem linę i podszedłem do tablicy rozdzielczej, żeby się zorientować, jak ona działa, ale nie była specjalnie skomplikowana.
Włączyłem machinę i w gardzieli zabulgotała biała piana. Wziąłem linę i włożyłem okulary — miałem strasznego pietra. Szopa zbudowana była na łagodnym stoku i podłoga wznosiła się o jakieś trzy czy cztery stopy ponad ziemią, więc stałem w powietrzu, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Miałem takie uczucie, nie jakbym padał, ale jakbym powinien upaść czy też jakbym lada chwila miał zacząć padać. Wiedziałem oczywiście, że nic mi nie grozi — stałem przecież na przezroczystej wprawdzie, ale pewnej podłodze. Tylko że niewiele mi przyszło z tego, że wiedziałem. To okropne, podobne do snu uczucie, że za chwilę upadnę, wcale mnie nie opuszczało.
A co gorsza, pode mną, z głową mniej więcej na poziomie moich stóp, stał Kudłaty. Był pełen nadziei i pokazywał mi na migi, żebym się brał za linę.
Bardzo ostrożnie, chociaż to wcale nie było potrzebne, wrzuciłem sznur jednym końcem do leja i zaraz poczułem, jak go szarpie, ciągnie i wsysa biały wir. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że lina zwisa aż do miejsca, w którym stoi Kudłaty. Rzucił się, złapał za jej koniec i zaraz poczułem jego ciężar.
Kudłaty był mniej więcej mojego wzrostu, może troszeczkę niniejszy, i wiedziałem, że muszę ciągnąć z całej siły, żeby go stamtąd wydobyć. Owinąłem sobie nawet koniec liny wokół ręki, żeby mieć pewność, że mi się nie wymknie. Ciągnąłem, jak mogłem najmocniej, ale sznur nawet nie drgnął. Wydawało mi się, że ciągnę cały dom. Przestałem na chwilę, ukląkłem i przyjrzałem się podstawie machiny. Śmieszna rzecz: lina opadała aż do końca gardzieli leja, potem była przerwa na stopę czy dwie i znów zaczynała się lina, która sięgała aż do Kudłatego.
Wszystko to razem nie miało sensu. Przecież ten sznur powinien biec aż do tamtego świata jedną nieprzerwaną linią. Ale nie szedł. Bo zanim tam dotarł, gdzieś zbaczał.
I dlatego, pomyślałem sobie, nie mogę go wyciągnąć. Można było coś wrzucić do machiny czasu, ale nie można było tego z powrotem wyjąć.
Spojrzałem na Kudłatego, a on spojrzał na mnie. Wiedziałem, że to widzi, i wie równie dobrze jak ja, co to znaczy. Wyglądał żałośnie, a ja chyba nie lepiej.