— To brzmi zupełnie rozsądnie — powiedział tata. — Ale czy masz na myśli nas wszystkich? — Wszystkich — odparł Cień.
— Czy to znaczy, że się rozdzielicie? Że na każdego z nas przypadnie przynajmniej jeden z was? I nie będziecie już żyć gromadnie?
— Myślę — wtrącił się tata Lalusia — że możemy na nich polegać, i wydaje mi się, że wiem, co ten pan chciał powiedzieć. Jest to mniej więcej ta sama historia, co z rodzajem ludzkim na Ziemi. — A co takiego stało się z rodzajem ludzkim na Ziemi? — zapytał tata z lekka zdziwiony.
— Zanikła potrzeba gromadnego życia. Kiedyś ludzie byli zmuszeni ze względów towarzyskich czy rozrywkowych żyć w rodzinach czy plemionach. A potem pojawił się adapter, radio, telewizja — eliminując potrzebę zebrań towarzyskich. Człowiek ma rozrywkę na miejscu. Nie musi nawet ruszać się z własnego salonu, żeby się zabawić. Dlatego widowiska i imprezy o charakterze zespołowym właściwie zanikły.
— Myśli pan, że to samo stanie się z Cieniami, jak je zaopatrzymy w telebiowiory?
— Z pewnością — odparł tata Lalusia — zapewnimy im, jakbyśmy to powiedzieli, indywidualną rozrywkę w domu. I w ten sposób zniknie dla nich potrzeba życia gromadnego.
— Ty masz głowę, bracie! — wykrzyknął Cień entuzjastycznie.
— Ale to do niczego! — wrzasnął tata Malca, wściekły nie na żarty. — Przecież one są teraz na naszym świecie, a nie wiadomo, czy będąc tutaj mogą coś dla nas zrobić.
— Zamknij się łaskawie — powiedział Cień z najwyższym Szacunkiem. — Jasne, że tutaj nie możemy nic dla was zrobić. W tym waszym świecie nie możemy widzieć naprzód. A to jest niezbędne, jeśli mamy wam się na coś przydać.
— Aha, to znaczy, że jak wam damy telebiowizory, to wrócicie do siebie? — zapytał tata.
— Wiadomo. Tam jest nasz dom i spróbujcie tylko nas tam nie puścić!
— Wcale nie mamy zamiaru — odpowiedział tata. — Jeszcze wam pomożemy tam wrócić.
Damy wam telebiowizory, a wy wracajcie i bierzcie się do roboty.
— Będziemy pracować uczciwie — zapewnił Cień — ale nie bez przerwy. Musimy mieć czas na oglądanie programów telebiowizyjnych. Zgoda?
— Oczywiście — zgodził się tata.
— No to dobrze, wracamy do siebie.
Wymknąłem się z tłumu. Sprawa została załatwiona, a ja miałem tego wszystkiego po dziurki od nosa. Jeśli o mnie chodzi, mogło już więcej nie być żadnych drak.
Koło stodoły zobaczyłem niezdarnie wlokącego się po ziemi Lalusia. Nie było to dla niego łatwe. Ale nie żałowałem go ani trochę. Sam był sobie winien.
Przez chwilę miałem ochotę podejść do niego i wlać mu za to, że mnie wtedy wytarzał w błocie. Ale, pomyślałem sobie, ostatecznie tata go uziemił na te trzydzieści dni, to by było chyba kopanie leżącego.
Przełożyła Zofia Uhrynowska
Ilja Warszawski
Kaczka w śmietanie
Mówiąc szczerze, lubię smacznie zjeść. Nie widzę żadnego powodu, żeby to ukrywać przed kimkolwiek, ponieważ moim zdaniem między smakoszem a żarłokiem jest ogromna różnica. Po prostu uważam, że każda potrawa powinna być przyrządzona, tak jak powinna być przyrządzona. Weźmy na przykład zwyczajny kawałek mięsa. Można to mięso wrzucić do garnka i ugotować, można je zmielić na kotlety, a można też udusić je w winie z grzybkami i korzeniami i stworzyć w ten sposób prawdziwe arcydzieło sztuki kulinarnej.
Niestety w naszych czasach ludzie powoli zapominają o tym, że jedzenie powinno być przyjemnością. Cóż, zatonęły w niepamięci przydrożne knajpki, w których na głodnego wędrowca czekała przy płonącym ognisku pieczona na rożnie kaczka. Nawiasem mówiąc, skoro już jesteśmy przy kaczkach — zapewniam państwa, że wcale nie gorzej niż nasi przodkowie przygotujecie kaczkę na zwyczajnej gazowej kuchence. Należy po prostu, zanim jeszcze wstawicie kaczkę do silnie nagrzanego piecyka, starannie posmarować ją śmietaną. Jeśli będziecie odpowiednio uważni i nie dopuścicie do tego, żeby kaczka nadmiernie się przesuszyła, wasz trud zostanie wynagrodzony wspaniałą rumianą skórką, która doprawdy rozpływa się w ustach.
Panuje pogląd, że kaczka powinna być pieczona z jabłkami. Zawracanie głowy! Najlepszym dodatkiem do kaczki są borówki. Aha, przed pieczeniem nie zapomnijcie włożyć do środka, jeśli tak można powiedzieć, w samo wietrze ptaka, kilku ziarenek angielskiego ziela, odrobinkę koperku i listek bobkowy. To przyda potrawie nieporównywalny aromat.
Była niedziela i właśnie wsunąłem kaczkę do piecyka, kiedy w przedpokoju rozległ się dzwonek. — To pewnie poczta — powiedziała żona — idź otwórz.
Chciałbym tu wyjaśnić, że prowadzę nader obfitą korespondencję. Nie zamierzam udawać fałszywej skromności. Jako pisarz, specjalista od naukowej fantastyki, cieszę się wielką popularnością. Jak tylko ukaże się moja kolejna książka, jestem dosłownie zasypywany listami. Przeważnie są to kompletne bzdury, ale pomimo to starannie przechowuję te wszystkie kartki papieru, zapisane najczęściej niewprawnym pismem, z błędami ortograficznymi i gramatycznymi. Przechowuję je dlatego, że — cokolwiek o tym można powiedzieć, jest to przecież część mojej sławy. Kiedy przychodzą do nas goście, a szczególnie moi koledzy po piórze, lubię pokazywać im te papierowe teczki, w których trzymam listy moich czytelników.
Niestety sprawa nie zawsze ogranicza się do listów. Często miewam również rozmowy telefoniczne. Wypracowałem już sobie cały system wykręcania się od propozycji, abym „poświęcił parę minut dla niezmiernie ważnej rozmowy”. Wszystko to są albo grafomani, albo młodzi zapaleńcy, którzy biorą na poważnie wszystko, co piszę. Najgorzej oczywiście jest wtedy, kiedy wielbiciele pojawiają się u mnie bez telefonicznej zapowiedzi. Wtedy chcąc nie chcąc muszę rozmawiać, tracić czas. Niekiedy nawet zostawiają mi rękopisy, których, przyznam szczerze, nigdy nie czytuję. Trzymam je przez pewien czas u siebie, a potem odpisuję, że niby pomysł jest nawet dość interesujący, ale trzeba staranniej popracować nad rozwojem akcji i zwrócić większą uwagę na język i styl. Muszę przecież chociaż trochę dbać o swoją popularność.
A więc poszedłem otworzyć drzwi.
To nie był listonosz. Przestępujący z nogi na nogę człowiek zupełnie nie był podobny do moich normalnych interesantów. Na oko można mu było dać lat czterdzieści pięć. Pod głęboko zapadniętymi oczami wzdymały się worki jak u beznadziejnych alkoholików. Długi, nieco skrzywiony nos i odstające uszy nie dodawały urody swojemu właścicielowi. Chociaż na dworze padał śnieg, nieznajomy nie miał ani palta, ani czapki. Na jego ogolonej głowie topniały śnieżynki, a ubrany był w tani, najwidoczniej dopiero co kupiony garnitur, przesadnie szeroki w ramionach. Rękawy marynarki były za to znacznie za krótkie — co najmniej na dziesięć centymetrów wystawały z nich mankiety czarnej satynowej koszuli. Na domiar wszystkiego człowiek ów zawinął sobie szyję kraciastym szalikiem, którego końce majtały mu się na piersiach.
Znam się na ludziach. Nie czekając na ponurą spowiedź o straszliwych nieszczęściach, które zmusiły go do chodzenia po prośbie, z miejsca wręczyłem mu 40 kopiejek.
Ale przybysz niecierpliwym gestem odmówił przyjęcia pieniędzy i bezceremonialnie przekroczył próg mojego mieszkania.
— Myli się pan — ku mojemu zdziwieniu znał moje imię i nazwisko. — Przyszedłem do pana w sprawie ważnej i do tego niezmiernie pilnej. Proszę, niech mi pan poświęci kilka minut.