Выбрать главу

Spojrzał na swoje nogi obute w olbrzymie buciory równie nowe jak jego garnitur, przez chwilę niezdecydowanie podreptał w miejscu, a potem nagle ruszył wprost na pokoje.

Mocno zaskoczony poszedłem za nim. — A więc? — siedzieliśmy w moim gabinecie, ja przy biurku, a on w fotelu po przeciwnej stronie. — Czemu zawdzięczam pańską wizytę?

Postarałem się zadać to pytanie tym samym lodowatym tonem, którym już niejednokrotnie skutecznie odstraszałem niepożądanych gości.

— Chwileczkę — nieznajomy przesunął dłonią po mokrej głowie i wytarł rękę o marynarkę. — Zaraz wszystko panu wyjaśnię, z tym, że poproszę, aby ta rozmowa została między nami.

To mi wystarczyło. Nie miałem najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie opowieści o zmarnowanym życiu. Zaraz usłyszę: „Widzi pan, chodzi o to, że właśnie wróciłem…” — Widzi pan — powiedział mój gość — chodzi o to… — zająknął się i skrzywił, jakby akurat przełknął coś bardzo niesmacznego —… chodzi o to, że jestem przybyszem z innej planety.

Chwyt był tak prymitywny, że aż się roześmiałem. Sam byłem autorem co najmniej ze dwudziestu podobnych fabułek, i wyrobiłem sobie znakomity immunitet na tego rodzaju fantastyczne brednie. A jednocześnie moje doświadczenie w takich sprawach pozwalało mi szybko i powiedziałbym nawet elegancko zdemaskować każdego oszusta. No cóż, mogło to być nawet interesujące.

— Z innej planety? — w moim głosie nie było nawet śladu zdziwienia. — Aż jakiej? Przybysz wzruszył ramionami.

— Jak by to panu określić? Przecież jej nazwa nic panu nie powie, na Ziemi nikt jej nie zna. — Zresztą nieważne! — zdjąłem z półki encyklopedię i odszukałem mapę nieba. — Niech mi pan chociaż pokaże, gdzie znajduje się ta planeta.

Gość krótkowzrocznie zmrużył oczy, pojeździł palcem po mapie i wreszcie tknął palcem w jedną z mgławic. — O, tu. Z Ziemi powinno się ją obserwować w tym właśnie gwiazdozbiorze. Jednakże przez żaden teleskop nie zobaczycie mojej planety. Ani jej, ani gwiazdy, wokół której się obraca.

— A dlaczego?

— To nie należy do tematu — gość znowu się skrzywił. — Zbyt długo musiałbym objaśniać.

— A w jakiej odległości od Ziemi znajduje się pańska planeta?

— W jakiej odległości? — powtórzył stropiony. — W jakiej odległości? To… zależy jak liczyć…

— A jak się tam u was liczy odległości międzygwiezdne? Może w kilometrach? — włożyłem w to pytanie tyle ironii, że tylko bałwan mógł jej nie odczuć.

— W kilometrach? Doprawdy nie wiem… Nie, w kilometrach nie można.

— Dlaczego?

— To nic nie da. Przecież kilometry są…

— Różne? — zapytałem złośliwie.

— Właśnie, właśnie — radośnie uśmiechnął się mój gość — o to mi chodziło. Różne.

— W takim razie może w parsekach albo w latach świetlnych?

— Chyba można w latach świetlnych. To będzie mniej więcej… dwa tysiące lat.

— Mniej więcej?

— Tak, mniej więcej. Przyznam, że nigdy się tym specjalnie nie interesowałem. Teraz postanowiłem zadać mu kolejny cios.

— A jak długo trwała pańska podróż na Ziemię?

— Nie wiem — bezradnie obejrzał się dookoła — nie wiem doprawdy… Przecież, te wszystkie pojęcia o czasie i przestrzeni…

Widać było, że się kompletnie zaplątał. Jeszcze dwa, trzy pytania i będzie miał dosyć. — Kiedy pan wylądował? — Dwadzieścia lat temu. — Co?!

Tylko idiota mógł odpowiadać w podobny sposób. Ten dziwaczny typ nawet się nie starał, aby jego odpowiedzi zawierały chociaż najmniejszą dozę prawdopodobieństwa. Wariat? Ale w takim razie, żeby się go pozbyć, należało zmienić taktykę. Podobno wszyscy wariaci odznaczają się wyjątkowym uporem. Wariatom nie wolno zaprzeczać, inaczej sprawa może przybrać paskudny obrót.

— A gdzie pan był przez ten cały czas? — zapytałem współczująco.

— Tam — pokazał palcem w kierunku sufitu. — Na orbicie. Niezidentyfikowane obiekty latające. Chyba pan słyszał? — Słyszałem. To znaczy, że to pan był na tym, co jak mu tam, latającym talerzu?

Przybysz twierdząco skinął głową. — Ale co pan tam robił przez dwadzieścia lat?

— Co robiłem?! — niespodziewanie wpadł we wściekłość. — Idiotyczne pytanie! Co robiłem? Wszystko!

Rozszyfrowywałem sygnały, które nadawaliście w eter, prowadziłem obserwacje, utrzymywałem łączność z Komitetem. Spróbowałby pan posiedzieć dwadzieścia lat na orbicie! Przez dwadzieścia lat łykać wyłącznie syntetyczne pigułki! To nie to co siedzieć przy biurku i pisać opowiadanka!

Spojrzałem na zegarek. Był już najwyższy czas, żeby polać kaczkę tłuszczem. Jeżeli nie zrobić tego w porę, skórka może wyschnąć. Ale okropnie nie miałem ochoty zostawić tego faceta samego w gabinecie. O nieszczęsna dolo pisarza! Czego to człowiek nie musi znosić. — Rzeczywiście, musiało być panu bardzo ciężko — powiedziałem pokojowo — przez dwadzieścia lat nie schodzić z talerza, doprawdy nie każdy by wytrzymał. Widzieć pod sobą Ziemię i nie móc się na nią dostać — doprawdy można oszaleć.

— Bywałem na Ziemi — ponuro powiedział przybysz. — Bywałem, ale nie długo. Po cztery godziny. Najczęściej chodziłem do bibliotek, zapoznawałem się z literaturą. Do pana właśnie przyszedłem dlatego, że przeczytałem pańską powieść.

Coraz gorzej! Skrzyżowanie wielbiciela z wariatem. — Więc — mówił dalej obłąkany — przyszedłem do pana dlatego, że pan pisuje o kontaktach z pozaziemskimi cywilizacjami. — I co z tego?

— A to, że zachorowałem. Nie wytrzymuję psychicznie dalszego pobytu na orbicie. Rozumie pan? Za miesiąc będę miał seans łączności z Komitetem i wtedy zawiadomię ich o swoich decyzjach dotyczących Ziemi, a do tego momentu mam zamiar zamieszkać u pana, doprowadzić się do porządku, zebrać siły konieczne dla przeprowadzenia seansu. Inaczej nic z tego nie wyjdzie.

— Z czego nic nie wyjdzie? — czułem, że jeszcze chwila, a wyjdę z siebie. Wariat wariatem, ale ja również mam nerwy. — Pan wybaczy, ale niestety nie zrozumiałem, z czego właściwie nic nie wyjdzie?

— Z seansu łączności. Nie starczy mi sił, a przez radio będzie za długo. Sam pan chyba rozumie — dwa tysiące lat świetlnych. — I co z tego?

— A to, że na nie wiadomo jak długi czas zostaniecie bez pomocy.

— A w jakiej dziedzinie wy zamierzacie udzielić nam pomocy? — zadawałem pytania zupełnie automatycznie — nie wychodziła mi z głowy kaczka, którą należało już wyjąć z piecyka. — Jaka pomoc według pana jest nam potrzebna?

Odpowiedział mi lekceważącym uśmieszkiem. — We wszystkich dziedzinach. Czy waszą wiedzę można porównać z naszą? Możecie otrzymać wszystko — długowieczność, kierowanie siłą ciężkości; rozwiązanie zagadki syntezy biologicznej, przezwyciężenie praw rządzących czasem i przestrzenią. Czy to doprawdy mało za to, że miesiąc będę spał na pańskiej kanapie? Potrzebni nam są tacy ludzie jak pan, ciekawi świata, obdarzeni fantazją. Może mi pan zresztą wierzyć, że ten miesiąc również nie pójdzie na marne. Na swoją odpowiedzialność, jeszcze przed otrzymaniem sankcji Komitetu, zacznę pana wprowadzać w różne dziedziny wiedzy, stanie się pan prekursorem nowej epoki, bo przecież te wasze metody nauczania…

— Starczy! — wstałem i zbliżyłem się do nieznajomego. — Pan trafił pod niewłaściwy adres. Takimi sprawami zajmuje się u nas Akademia Nauk, niech pan się zwróci do nich i zrozumie nareszcie, że nie mogę tracić na pana więcej czasu.

— Akademia Nauk? — gość również wstał. — Przecież ja nie mogę się tam zwrócić bez zgody Komitetu. Może za miesiąc, kiedy…