Tak to się przedstawiało, kiedy dotarłem do radiostacji. Siadłem tam i próbowałem jeszcze ocenić szacunkowo, jakie są szansę dostrzeżenia statku przez wielki radioteleskop Luny, najpotężniejszą jednostkę radioastronomiczną całego układu. Ale Ziemia z Księżycem znajdowała się akurat po przeciwnej stronie orbity w stosunku do mnie, więc i do tego statku. Radioteleskop był potężny, ale nie aż tak potężny, aby z odległości czterystu milionów kilometrów dostrzec kilkumetrowe ciało. I to był koniec całej tej historii. Podarłem kartki z obliczeniami, wstałem i cicho poszedłem do kajuty z uczuciem, że popełniłem zbrodnię. Mieliśmy gościa z kosmosu, odwiedziny, zdarzające się — bo ja wiem? — raz na miliony, nie — na setki milionów lat. I przez mumsa, Le Mansa, jego wraki, pijanego Metysa, inżyniera z jego szwagrem i moje niedbalstwo — przeszedł nam przez palce, aby rozpuścić się, jak duch, w nieskończonej przestrzeni. Od tej nocy żyłem w jakimś dziwnym napięciu przez dwanaście tygodni — w tym czasie bowiem martwy statek musiał wejść w obszar wielkich planet i tym samym zostać stracony dla nas już na zawsze. Nie opuszczałem, jeśli to było możliwe, radiostacji, żywiąc coraz słabszą nadzieję, że jednak ktoś go dostrzeże, ktoś przytomniejszy ode mnie albo po prostu bardziej szczęśliwy, ale nic takiego się nie stało. Rozumie się, nikomu o tyra nie mówiłem. Ludzkości nieczęsto trafiają się takie okazje. Poczuwam się do winy nie tylko wobec niej — ale i wobec owej drugiej; i nie czeka mnie nawet herostratesowa sława, bo teraz, po tylu latach, nikt mi już, na szczęście, nie uwierzy. Zresztą i ja sam miewam czasami wątpliwości: być może, nie zdarzyło mi się nic — prócz zimnej, ciężkostrawnej wołowiny.
Fritz Leiber
Człowiek, który zaprzyjaźnił się z elektrycznością
Kiedy mister Scott pokazywał Domek na Wzgórzu nowemu klientowi, miał nadzieję, że ten nie zwróci uwagi na słup linii wysokiego napięcia, wznoszący się na wprost okna sypialni. Już dwukrotnie słup ten zniechęcił ewentualnych nabywców okazało się, że wiele starszych osób odczuwa nieuzasadniony lęk przed elektrycznością. O przeniesieniu słupa nie mogło być mowy, gdyż linia biegnąca wzdłuż łańcucha wzgórz dostarczała przeszło połowę całej energii zużywanej przez miejscowość Pacific Knolls — można było tylko próbować odwracać uwagę klientów od nieszczęsnego słupa.
Jednak i tym razem modlitwy i krasomówcze popisy mister Scotta zdały się na nic — bystre oko mister Leveretta, gdyż tak nazywał się nowy klient, dostrzegło słup, gdy tylko obaj panowie wyszli na taras. Przybysz z Nowej Anglii uważnie obejrzał przysadzistą kolumnę z grubych bali, osiemnastocalowe szklane izolatory i czarną skrzynkę transformatora, przekazującego prąd do kilku sąsiednich domów. Spojrzenie jego prześliznęło się po grubych przewodach skaczących poczwórną linią z jednego szarozielonego wzgórza na drugie, a potem przechylił głowę nasłuchując: jego uszu dobiegł niski, ciągły szum, wywołany ucieczką elektronów.
— Proszę tylko posłuchać! — powiedział i jego beznamiętny głos po raz pierwszy zdradził jakąś emocję. — Pięćdziesiąt tysięcy wolt! To ci energia!
— Widocznie są dzisiaj szczególne warunki atmosferyczne. Zazwyczaj niczego się nie słyszy — odpowiedział mister Scott, mijając się nieco z prawdą. — Ach, tak? — zdziwił się Leverett i w jego głosie zabrzmiało jakby rozczarowanie.
Mister Scott wolał nie podtrzymywać niebezpiecznego tematu. — Proszę zwrócić uwagę na ten trawnik — zaczął z zapałem. — Kiedy tereny golfowe Pacific Knolls zostały rozparcelowane, pierwszy właściciel Domu na Wzgórzu nabył…
Mister Scott przez cały czas zwiedzania domu dawał popis swoich umiejętności w dziedzinie sprzedaży nieruchomości, co w południowej Kalifornii nie jest sztuką łatwą ani małą, lecz mister Leverett zdawał się słuchać jednym uchem. Mister Scott odnotował w pamięci kolejną transakcję, która nie doszła do skutku z powodu tego cholernego słupa.
Jednak po zwiedzeniu całego domu starszy pan poprosił, aby raz jeszcze wyjść na taras. — Wciąż słychać ten szum — powiedział takim tonem, jakby mu to sprawiło przyjemność. — Muszę powiedzieć, że ten dźwięk działa kojąco na moje nerwy. Jak odgłos wiatru, szmer potoku lub morza. Nienawidzę huku maszyn — to jedna z przyczyn, dla których wyjechałem z Nowej Anglii — lecz ten dźwięk brzmi dla mnie jak głos przyrody, działa uspokajająco. Mówi pan, że rzadko kiedy można go usłyszeć?
Mister Scott był człowiekiem elastycznym — jest to wielka zaleta sprzedawcy nieruchomości.
— Proszę pana — wyznał po prostu — ilekroć wychodziłem na taras, zawsze słyszałem ten szum. Czasami jest głośniejszy, czasami cichszy, ale słychać go zawsze. Staram się to bagatelizować, ponieważ większość ludzi tego nie lubi. — Trudno mieć do pana pretensję. Większość ludzi to banda głupców, jeśli nie gorzej. Może mi pan jeszcze powie, czy w sąsiedztwie mieszkają jacyś komuniści?
— Ależ skąd! — odpowiedział mister Scott bez cienia wahania. — W Pacific Knolls nie ma ani jednego komunisty. I proszę mi wierzyć, że w tej sprawie nigdy nie ukrywałbym przed panem prawdy.
— Na Wschodnim Wybrzeżu jest pełno komunistów. Tutaj jest ich chyba rzeczywiście mniej.
A więc możemy uważać, że dobiliśmy interesu. Wynajmuję Dom na Wzgórzu wraz z umeblowaniem za sumę, jaką pan ostatnio wymienił.
— Zgoda! — Pan Scott uśmiechnął się promiennie. — Mister Leverett, jest pan człowiekiem, jakiego nasze miasto potrzebuje.
Obaj panowie uścisnęli sobie dłonie. Pan Leverett kołysał się na piętach wsłuchując się w ciche brzęczenie przewodów z uśmiechem, w którym był już odcień dumy posiadacza. — Elektryczność to fascynujące zjawisko — powiedział. — Ogromnie dużo rzeczy można z nią zrobić — i ona z nami też. Na przykład gdyby ktoś chciał przenieść się w efektowny sposób na tamten świat, to wystarczy dobrze podlać trawnik, chwycić gołymi rękami kawał miedzianego drutu i drugi koniec zarzucić na linię. Fiut! Nie gorsze niż krzesło elektryczne, a znacznie lepiej zaspokaja wewnętrzne potrzeby człowieka.
Mister Scott poczuł gwałtowny przypływ mdłości i nawet błysnęła mu myśl o zerwaniu świeżo zawartego kontraktu.
Przypomniał sobie siwowłosą kobietę, która wynajęła domek tylko po to, żeby móc w samotności zażyć śmiertelną dawkę środków nasennych. Potem jednak uspokoił się myślą, że południowa Kalifornia słynie ze swoich brzoskwiń, śliwek i wariatów i że chociaż miał parę razy kontakty służbowe z pomniejszymi gwiazdkami filmowymi, to o wiele częściej zawierał transakcje z różnego rodzaju pomyleńcami. Nawet jeśli dodać manię samobójczą i bzika na punkcie elektryczności do chorobliwego antykomunizmu, to i tak Leverett nie był bardziej zwariowany niż większość mieszkańców południowej Kalifornii.
Mister Leverett przerwał mu te rozmyślania: — Zastanawia się pan teraz, czy nie jestem samobójcą, prawda? Niepotrzebnie. Po prostu lubię sobie czasem pomyśleć. Także na głos, choćby to były dziwne myśli.
Obawy mister Scotta stopniały ostatecznie i kiedy zapraszał Leyeretta do biura dla dopełnienia formalności, wróciła mu już zwykła pewność siebie.
W trzy dni później wpadł zobaczyć, jak sobie radzi nowy lokator, i znalazł go na tarasie w starym bujanym fotelu, wsłuchanego w grający słup.
— Proszę siadać — zaprosił go mister Leyerett, wskazując na jedno z nowoczesnych krzeseł. — Muszę panu powiedzieć, że Dom na Wzgórzu nie zawiódł moich nadziei. Słucham tej elektryczności i pozwalam błądzić moim myślom. Czasami zdaje mi się, że rozróżniam głosy w tym szumie. Są podobno ludzie, którzy słyszą głosy w szumie wiatru.