— Ogłaszam stan wyjątkowy — powiedział kapitan. — Wszyscy mają włożyć ochronne skafandry. Wszyscy mają się szczepić przeciwko piaskowej febrze. Dalej. Letal jest w tym przypadku nieprzydatny. Ale niewykluczone, że na te muchy poskutkuje coś innego. Jak sądzicie, towarzyszu Małyszew?
— Co? — zapytał Małyszew. Przestał kontemplować muchę w kolbie i pospiesznie odpowiedział: — Możliwe, że tak. Niewykluczone. — Mamy petronal, buksyl, nitrocylikar… gazy ciekłe…
– Ślinę — cichutko podpowiedział Tummer. Stankiewicz popatrzył na niego zimno. — Proszę zachować swoje żarciki dla siebie, Tummer. Tak. Doświadczenia będziemy przeprowadzać w komorze sanitarnej. Czy mogę na was liczyć, towarzyszu Małyszew? — Jestem do waszej dyspozycji — szybko powiedział Małyszew. — Ale muszę mieć mikroskop. — Mikroskop jest w komorze sanitarnej. Wiktor zostaje na mostku. Odnieście mu tam skafander. — Tak jest — powiedział Wiktor. Rozległo się dźwięczna, dziarskie burzenie. Wszyscy spojrzeli na kolbę i natychmiast, jak na rozkaz, podnieśli głowy do góry. Pod sufitem zwycięsko bzycząc latała wielka, czarna mucha.
Skafander dla Wiktora przyniósł Tummer. Uchylił drzwi, jak kozica przeskoczył próg i zatrzasnął je za sobą. Przez sekundę słychać było głośne, jękliwe wycie. Tummer zdjął z głowy hełm. — W korytarzu jest tyle much, że nie można się przepchać. Aż czarno. Podwiń rękaw.
Tummer wydobył strzykawkę i wstrzyknął nawigatorowi surowicę przeciwko piaskowej febrze — jedynej pozaziemskiej chorobie, przeciwko której istniała szczepionka. Szczepienie było w sposób oczywisty pozbawione tlenu, ponieważ jedynym miejscem, w którym znaleziono mikroby piaskowej febry, była Wenus, ale kapitan chciał zrobić wszystko, co było w jego mocy.
— Jak tam nasi? — zapytał Wiktor Borysowicz, opuszczając rękaw.
— Kostia chodzi wściekły jak wszyscy diabli — powiedział Tummer. — Na te muchy nie ma sposobu. A Małyszew jest zachwycony. W siódmym niebie. Kroi te muchy i ogląda pod mikroskopem. Mówi, że nigdy w życiu nie wyobrażał sobie czegoś podobnego. Mówi, że te muchy nie mają ani oczu, ani pyska, ani przewodu pokarmowego, ani czegoś tam jeszcze. Mówi, że nie może zrozumieć, jak one się rozmnażają… — A nie mówi, skąd się one w ogóle wzięły?
— Mówi. Twierdzi, że to są zarodki nieznanych form życia. Mówi, że one unosiły się miliony lat w przestrzeni i dopiero na naszym statku znalazły sprzyjające warunki. Mówi, że mamy szczęście. Czegoś takiego jeszcze nie było.
— Zabłąkane życie — powiedział nawigator i zaczął włazić w skafander. — Słyszałem już o tym. Ale ja na przykład nie uważam, żebyśmy mieli specjalne szczęście. A właściwie, jak one się dostały na statek?
— Pamiętasz, tydzień temu Lidin wychodził w przestrzeń. Zdaje się, że to było w pasie planetoidów.
— A może one są z Tytana? Tummer wzruszył ramionami.
— Małyszew mówi, że na Tytanie nie ma ośmionożnych much. Zresztą, czy to nie wszystko jedno? Ciesz się, że to nie osy.
Tummer wyszedł, znowu jednym susem pokonując próg i zatrzaskując za sobą drzwi. Wiktor usiadł przy pulpicie sterowniczym. W skafandrze, w hełmie czuł się zupełnie bezpiecznie i nawet coś sobie zanucił pod nosem. Pod sufitem krążyły już dziesiątki much. Na pulpicie siedziała mucha. Wiktor przymierzył się i mocno trzepnął dłonią w silikatowej rękawicy. Mucha przewróciła się, przez chwilę poruszała nogami, po czym zamarła. Wiktor nachylił się i z ciekawością przyglądał się owadowi. Nieżywa czarna mucha. Osiem nóg… Obrzydliwa, rzeczywiście, ale dlaczego ma być niebezpieczna? Żaden owad nie jest niebezpieczny, niebezpieczna jest infekcja albo toksyny, a infekcji może wcale nie być i muchy mogą nie wydzielać żadnych toksyn.
Nawigator odwrócił się. Kartka papieru, która leżała na stole, spadła ma podłogę i wirując poleciała w stronę drzwi. Drzwi do korytarza były uchylone. — Hej, kto tam? — krzyknął Wiktor. — Drzwi!
Poczekał chwilę, potem wstał i wyjrzał na korytarz.
W korytarzu łaziły i latały muchy. Było ich tak dużo, że ściany wydawały się czarne, a pod sufitem wisiało coś w rodzaju frędzli w żałobnych barwach. Wiktor wzdrygnął się i zamknął drzwi. Jego spojrzenie padło na kartkę papieru na podłodze. Jakieś niejasne podejrzenie, cień jakiejś myśli przebiegł mu przez głowę. Przez, kilka sekund stał i rozmyślał.
— Bzdura — powiedział na głos i wrócił na swoje miejsce. Na mostku zrobiło się mniej widno. Gęste chmary much wirowały pod sufitem, zasłaniając jarzeniówki. Wiktor spojrzał na zegarek. Od rozpoczęcia ataku biologicznego minęło półtorej godziny. Popatrzył na zabitą muchę ma pulpicie i nagle zrobiło mu się niedobrze. I po cóż ją rozgniotłem — pomyślał. — Jednak to obrzydliwe paskudztwo, wszystko jedno, czy okaże się jadowite, czy nie. — Przez półprzymknięte powieki zauważył, że błękitna taśma idzie nierówno. Poprawił ją, a potem machinalnie poszukał wzrokiem rozgniecionej muchy.
W pierwszej chwili wydało mu się, że mucha znikła. Ale potem zobaczył ją. Rozgniecione paskudztwo poruszało się. Nawigator przyjrzał się dokładniej i przełknął ślinę. W ciągu sekundy spocił się jak ruda mysz. Resztki muchy były pokryte drobniutkimi czarnymi muszkami. Muszki niespokojnie łaziły po rozgniecionym brzuchu — maleńkie czarne owady z rozpostartymi skrzydłami. Było ich ze trzydzieści, roiły się i rozpełzły na wszystkie strony po gładkiej powierzchni pulpitu. Latać jeszcze nie umiały.
Trwało to około dziesięciu minut. Błękitna taśma wysuwała się z maszyny i w leniwych skrętach układała się na podłodze. Wokół niej krążyły wielkie czarne muchy. Nawigator siedział pochylony i powstrzymując oddech patrzył jak zaczarowany na zabitą muchę. Widział wyraźnie, jak porusza się czarna goła noga muchy. Jeśli się przyjrzeć dokładnie, to można zobaczyć, że cała noga pokryta jest mikroskopijnymi otworkami i że z każdego otworu sterczy główka maleńkiej muszki. Muszki wyłaziły wprost z ciała dużej muchy. — A więc to dlatego one tak szybko się rozmnażają — pomyślał Wiktor Borysowicz. — Po prostu wyłażą z siebie nawzajem. Każda komórka zawiera w sobie zarodek. Takiej muchy nie można zwyczajnie zabić. Potem przecież ożywa ustokrotniona. — Nawigator wietrzy mostek — rozległ się w słuchawkach głos Tummera.
Na mostek weszło czterech mężczyzn w lśniących skafandrach i w srebrnych hełmach. — Dlaczego drzwi są otwarte, Wiktorze? — zapytał kapitan. — Drzwi? — Wiktor obejrzał się za siebie. — Ja nie otwierałem drzwi.
— A jednak były otwarte — oznajmił kapitan. Wiktor wzruszył ramionami. Ciągle jeszcze nie mógł zapomnieć, jak muszki wyłaziły z zabitej muchy. — Nie otwierałem drzwi — powtórzył.
Znowu spojrzał na drzwi. Znowu zobaczył kawałek papieru na podłodze i znowu jakaś niewyraźna myśl przebiegła mu przez głowę.
Lidin powiedział niecierpliwie: — No więc decydujmy, co robimy dalej.
— Nawigator nie wie, o co chodzi — powiedział kapitan. — Towarzyszu Małyszew, powtórzcie wasze wnioski.
— Słowem — zaczął Małyszew — ich skład chemiczny jest bardzo dziwny. Tlen, azot i w bardzo niewielkich ilościach wapń, wodór i węgiel. Wyciągam stąd wniosek, że jest to pozabiałkowa forma życia. W związku z tym: po pierwsze — niebezpieczeństwo infekcji jest mało prawdopodobne, po drugie — jest to odkrycie o ogromnym znaczeniu. Podkreślam to dlatego, że na przykład towarzysz Lidin myśli tylko o tym, jak je zniszczyć. To jest niesłuszne podejście do zagadnienia.
— Pająki by się przydały — powiedział Lidin — stare, zaprawione w bojach krzyżaki… — Jest zupełnie niepojęte — mówił dalej Małyszew — czym się one odżywiają. Niejasny jest też mechanizm rozmnażania. Uważam, że są podstawy, aby przypuszczać…