Выбрать главу

— Pomimo wszystko nie rozumiem — powiedział Tummer. — Zabijałem je, deptałem nogami, a pokażcie mi chociaż jedną zabitą muchę.

Kapitan lekko uderzył dłonią w stół. — Uwaga — oznajmił. — Postanowiłem oczyścić statek z much. — W jaki sposób? — zainteresował się Małyszew.

— Włożymy skafandry próżniowe, zwiększymy ciśnienie na statku — można w tym celu wykorzystać zapasy ciekłego wodoru — i otworzymy luki. — Mamo kochana! — wyszeptał nawigator.

— ….Wpuścimy przestrzeń na statek. Próżnia i zero absolutne. Strumień sprężonego wodoru wymiecie to paskudztwo.

— To jest myśl — powiedział Lidin. Tummer usiadł w fotelu i wyciągnął nogi przed siebie. — Ale w ten sposób nie pozbędziemy się zarodków — powiedział.

— Mam wrażenie, że zarodków na statku już nie ma — powiedział Małyszew z żalem. — Chyba już wszystkie się rozwinęły. — Słuchajcie — powiedział nagle Wiktor. — Zdaje się, że rozumiem.

Podszedł do drzwi, pochylił się i nie wiadomo dlaczego ujął w palce leżący na podłodze kawałek papieru.

— Co zrozumiałeś? — zapytał Tummer. — Tak — powiedział Stankiewicz. — Chodźmy po próżniowe skafandry.

Wiktor rozejrzał się dookoła. Ściany były czarne. Pod sufitem wisiały czarne festony. Podłogę pokrywała sucha, rojąca się kasza. Robiło się coraz ciemniej masy much oblepiały jarzeniówki.

— Czy wiecie, dlaczego otwierały się drzwi? — zapytał Wiktor. — Jakie drzwi? — zniecierpliwił się kapitan.

— Te właśnie drzwi na korytarz. A teraz już się nie otwierają. — No?

— Drzwi otwierają się na zewnątrz, prawda? — pospiesznie powiedział Wiktor Borysowicz. — Ciśnienie w korytarzu spada, prawda? A ponieważ na mostku ciśnienie było wyższe, drzwi się otwierały. To wszystko jest bardzo proste. A teraz nie ma już różnicy ciśnienia. Oto na czym polega cała sprawa.

— Nic nie rozumiem — powiedział kapitan. — Muchy — powiedział Wiktor.

— Wszyscy wiemy, że muchy — oznajmił Tummer. — No i co z tego? — Muchy pożerają powietrze. Żyją z powietrza. Pożerają tlen i azot

Biolog wydał z siebie niewyraźny okrzyk, a kapitan spojrzał na tablice systemu klimatyzacyjnego. Prze kilka minut wpatrywał się w tablice, ze wściekłością spędzając z nich muchy. Wszyscy milczeli. Wreszcie kapitan wyprostował się.

— Z danych wynika — powiedział powoli — że w ciągu ostatnich dwu godzin na statku zużyto około stu kilogramów ciekłego tlenu.

— Nasuwa się logiczny wniosek — dodał biolog — że atmosfera złożona z wodoru powinna być dla nich zabójcza.

— No cóż, to upraszcza nasze zadanie — powiedział kapitan. — Uwaga, Lidin, proszę pomóc Małyszewowi włożyć skafander. Tummer, proszę zamknąć system klimatyzacyjny. Nawigator przygotuje statek do poddania go działaniu próżni i niskich temperatur. Za dziesięć minut proszę zameldować o wykonaniu rozkazów.

Wiktor poszedł w stronę wyjścia, zastanawiając się, co będzie, jeśli chociaż kilka takich much dostanie się na Ziemię. Ziemia nie da się oczyścić próżnią ani temperaturą absolutnego zera.

Westchnął, zamknął drzwi i dał nurka w ciasną, kosmatą rurę, ledwie oświetloną czerwonym światłem.

Skafandry próżniowe wciągnęli na skafandry ochronne. Przyszli na mostek. Tu też wszystko było obce, ciemne i ponure. Kapitan zapytał: — Klimatyzacja? — Wyłączona. — Luki?

— Otwarte… wszystkie z wyjątkiem zewnętrznych. — Lidin, jaki jest stan skafandrów próżniowych? — Idealny, towarzyszu kapitanie. — Zaczynamy — powiedział kapitan.

Wiktor Borysowicz nachylił się nad manometrem. Ciśnienie na statku spadło o trzydzieści milimetrów, a przecież Tummer wyłączył klimatyzację zaledwie kilka minut temu. Muchy pożerały powietrze i rozmnażały się z potworną szybkością. Kapitan otworzył zawór i wodór zaczął napełniać pomieszczenie. Strzałka manometru zatrzymała się, a następnie powoli zaczęła się posuwać w drugą stronę… Jedna atmosfera… półtorej… dwie… — Czy ktoś ma muchy pod skafandrem? — zapytał kapitan. — Na razie nie — odpowiedział Lidin.

Znowu nastąpiła cisza. W słuchawkach było słychać tylko oddech. Ktoś kichnął, zdaje się, że Tummer. — Na zdrowie — uprzejmie powiedział Małyszew.

Nikt nie odpowiedział. Pięć atmosfer. Czarna kasza na ścianach ciężko zadyszała. — „Aha!” — ze złą radością powiedział Lidin. Sześć atmosfer. — Uwaga — powiedział kapitan.

Wiktor Borysowicz sprężył się i złapał pas Małyszewa. Małyszew złapał się za Lidina, Lidin — za fotel, w którym siedział Tummer. Cztery luki towarowe — szerokie, plastykowe zasłony nad komorą towarową — otworzyły się błyskawicznie i jednocześnie.

Wiktor Borysowicz poczuł lekkie uderzenie, które wstrząsnęło nim od stóp do głów. Ktoś wydał zduszony okrzyk. Mieszanina wodoru i powietrza pod ciśnieniem sześciu atmosfer popędziła w przestrzeń przez otwarte luki. Na mostku zawirował czarny wicher. I zrobiło się jasno. Oślepiająco jasno. Wszystko na mostku znowu było znajome, sterylnie czyste. Tylko na jarzeniówkach iskrzył się szron, a na ścianach i pod progiem pozostała jeszcze warstwa szarego pyłu. — Uwaga — zawołał kapitan. — Drugi etap!

Potem był jeszcze trzeci etap, czwarty i piąty. Pięciokrotnie pod ciśnieniem napełniał się statek wodorem, pięć razy strumienie gazu przemywały każdy kąt, każdą szczelinę. Szary pył znikł z podłogi, znikł szron ze ścian. Wreszcie statek napełnił się wodorem po raz szósty. Kapitan włączył na pełny regulator pochłaniacz pyłu i dopiero po tym wszystkim statek na nowo napełniono powietrzem.

— To byłby koniec, przynajmniej na razie — powiedział Stankiewicz i pierwszy ściągnął ciężki hełm. — A może to wszystko nam się tylko przyśniło? — powiedział w zamyśleniu Lidin.

— Uroczy sen — zaśmiał się Tummer.

Wiktor Borysowicz pomagał Małyszewowi wyleźć ze skafandra. Kiedy ściągnął rękaw z prawej ręki biologa, kapitan nagle zapytał:

— A co wy tam trzymacie, towarzyszu Małyszew? W zaciśniętej dłoni Małyszew trzymał pudełeczko z plastyku. Biolog schował rękę za siebie. — Nic specjalnego — odpowiedział i zasępił się.

— Towarzyszu Małyszew — lodowatym głosem powiedział kapitan. — Słucham, towarzyszu Stankiewicz? — odpowiedział biolog. — Dajcie mi to pudełko.

— Mamo kochana — powiedział Wiktor — on ma tam muchy.

— No to co? — powiedział Małyszew. Lidin pobladł, a potem zrobił się purpurowy. — Czy wy sobie w ogóle wyobrażacie, co się stanie, jeżeli chociaż jedna taka mucha dostanie się do ziemskiej atmosfery? — zapytał Lidin.

— Czy wy wiecie, w jaki sposób one się rozmnażają? — zapytał nawigator.

— Wiem. Widziałem. To wszystko zawracanie głowy. — Małyszew usiadł w fotelu. — Posłuchajcie mnie przez chwilę. Niektóre formy życia w kosmosie czasami są niebezpieczne dla form życia na Ziemi, to prawda. Głupio byłoby temu zaprzeczać. Gdyby te muchy zagrażały życiu albo chociaż zdrowiu ludzi, pierwszy bym żądał zniszczenia statku w miejscu możliwie odległym od Ziemi. Ale muchy nie są niebezpieczne. Pozabiałkowe formy życia nie mogą — nie mogą, rozumiecie? — zagrozić naszym formom życia. Zdumiewa mnie wasza niewiedza, i wasza, proszę mi darować, nerwowość.

— Najmniejsza nieostrożność — z uporem powiedział Lidin — i te muchy rozmnożą się na Ziemi. Wtedy zeżrą całą atmosferę.

Małyszew pogardliwie strzelił palcami. — E tam — zbagatelizował. — Gdyby nawet rozmnożyły się na naszej planecie, to podejmuję się w dwa dni wyhodować dwadzieścia dwie tlenowo-azotowe odmiany wirusów, które zniszczą muchy i ich zarodki do dwóchsetnego dwudziestego pokolenia. To po pierwsze. A po drugie — wypróbowaliśmy letal i buksyl, i petronal, i jeszcze coś tam. Ale jestem pewien, że efektywnym środkiem do walki z naszymi muchami byłaby zwyczajna ślina.