Tummer zarechotał. — Opowiadacie tu nam diabli wiedzą co — wymruczał Stankiewicz. — No, oczywiście nie ślina, tylko woda. Najzwyklejsza aqua destilata. Jestem tego pewien.
Małyszew spojrzał triumfująco na kosmonautów. Wszyscy milczeli. — Czy wy przynajmniej rozumiecie, jakie mieliśmy szczęście? — zapytał. — Nie — powiedział Stankiewicz. — Jeszcze nie rozumiemy.
— Nie rozumiecie? Dobrze. Spróbuję wytłumaczyć — powiedział biolog. — Po pierwsze — poklepał się po kieszeni — w naszych rękach znalazły się unikalne egzemplarze bez-białkowych istot. Do chwili obecnej takie formy życia można było wyhodować tylko sztucznie, rozumiecie? Po drugie — wyobraźcie sobie fabrykę bez maszyn. Gigantyczne insektozoria, w których z wielką szybkością rozmnażają się miliardy naszych much. Surowiec stanowi powietrze. Setki ton błonnika dziennie. Papier, tkaniny, ubrania…
Biolog zamilkł, wyciągnął plastykowe pudełko z kieszeni i przyłożył je do ucha. — Buczą — oznajmił. — Unikalne istoty. Wyjątkowo rzadkie… wyjątkowo.
Nagle jego oczy zrobiły się okrągłe, a na twarzy pojawił się niepokój. — Mój ślimak — powiedział i wybiegł pędem. Kosmonauci spojrzeli po sobie.
— Biologia to królowa nauk, inżynierze — oświadczył Tummer.
— Dużo ja tam wiem o bezbiałkowych formach życia — powiedział Lidin z obrzydzeniem.
Kapitan wstał.
— Wszystko dobre, co dobrze się kończy — powiedział, nie patrząc na Tummera. — Jeśli jeszcze ktoś kiedyś przy mnie zacznie gadać o niebezpieczeństwach czyhających w kosmosie… Kto ma wachtę?
Wiktor Borysowicz spojrzał na zegarek. „Mamo kochana! — pomyślał. — Moja wachta jeszcze się nie skończyła! Czy naprawdę minęły dopiero trzy godziny?”
Kiedy zdał wachtę, poszedł odwiedzić Małyszewa. Biolog właśnie cierpiał nad pustym akwarium. Kiedy na statek wdarła się próżnia, ciśnienie rozerwało ogromnego ślimaka. Wysuszone przez przestrzeń strzępy mięczaka przylepiły się do ścian i sufitu kajuty. — To był taki wspaniały egzemplarz — żałośnie powiedział Małyszew — taki egzemplarz! — Za to teraz macie ośmionożne muchy — pocieszył go nawigator. — A kiedy będziemy wracać z następnego rejsu, przywiozę wam takiego samego ślimaka.
Przełożyła Irena Lewandowska
Fredric Brown
Przedstawienie kukiełkowe
Strach zjawił się w Cherrybell w samo południe pewnego potwornie upalnego sierpniowego dnia.
Ta ostatnia informacja jest zresztą zbyteczna — w Cherrybell (stan Arizona) wszystkie sierpniowe dni są potworni a upalne. Miejscowość ta znajduje się przy autostradzie nr 89 około 40 mil na południe od Tucson i około 30 mil na północ od granicy meksykańskiej. Składa się ona z dwóch stacji benzynowych (po jednej z każdej strony autostrady, tak aby złapać auto idące w obu kierunkach), sklepu, jedynego baru z wyszynkiem, sklepiku z pamiątkami dla turystów, którzy nie mogą się doczekać granicy i już tutaj gotowi są zacząć kupować ludowe wyroby meksykańskie, nieczynnego kiosku oraz kilku domów z wypalanej na słońcu cegły, zamieszkanych przez Meksykańczyków, którzy pracując w pogranicznym miasteczku Nogales, Bóg jedyny wie dlaczego wolą mieszkać tutaj w Cherrybell i dojeżdżać do pracy swoimi przedpotopowymi Fordami. Napis przy autostradzie głosi CHERRYBELL ludn. 42, jest to jednak lekka przesada, gdyż w zeszłym roku umarł właściciel bezpańskiego obecnie kiosku i prawidłowa liczba mieszkańców wynosi 41.
Strach przybył do Cherrybell wierzchem na osiołku, którego prowadził stary, brudny i zarośnięty wyga pustynny, poszukiwacz złota. Sam strach miał chyba blisko trzy metry wzrostu i był tak chudy, że ważył chyba niewiele ponad pięćdziesiąt kilo. Osiołek dźwigał go bez trudu, mimo że nogi jeźdźca wlokły się po piasku. Dziwne, że nie pozostawiło to żadnego widocznego śladu na butach niesamowitego przybysza, które nawiasem mówiąc, stanowiły jego jedyny strój, jeśli nie liczyć czegoś w rodzaju kąpielówek koloru chabrowego. Jednak to nie jego wymiary napawały strachem i odrazą, lecz jego skóra. Była czerwona jak surowe mięso. Wyglądał, jakby go ktoś żywcem obdarł ze skóry i następnie założył mu tę skórę na lewą stronę. Jego głowa i twarz były równie wąskie i wydłużone jak reszta ciała. Poza tym wyglądał jak człowiek, a w każdym razie istota człekopodobna. Jeśli oczywiście nie liczyć takich drobnych szczegółów, jak to, że włosy i oczy miały ten sam chabrowy odcień co kąpielówki i buty. Cały był krwawo-czerwony i jasnobłękitny.
Pierwszy zobaczył ich Casey, właściciel baru. Wyszedł właśnie na chwilę, aby zaczerpnąć świeżego, choć gorącego powietrza. Byli wówczas w odległości mniej więcej stu metrów, zbliżając się od strony łańcucha wzgórz. Od razu rzuciła mu się w oczy wyraźna obcość postaci na osiołku. Początkowo była to tylko obcość, strach zjawił się, kiedy podjechali bliżej. Casey otworzył usta ze zdumienia i stał tak przez dłuższą chwilę, wpatrując się w dziwną trójcę, a następnie powoli ruszył im naprzeciw. Są ludzie, którzy na widok nieznanego rzucają się do ucieczki, inni wychodzą mu na spotkanie. Casey, chociaż powoli, ruszył jednak do przodu.
Spotkanie nastąpiło na otwartej przestrzeni, w odległości około dwudziestu metrów do baru. Poszukiwacz zatrzymał się i wypuścił z ręki sznur, na którym prowadził osła. Osioł stanął w miejscu i opuścił głowę. Głodomór nie musiał zsiadać z osiołka, stanął po prostu nad nim okrakiem. Następnie przeniósł jedną nogę ponad osiołkiem, stał przez chwilę opierając się o jego grzbiet i osunął się na piasek.
— Duża grawitacja — powiedział — trudno ustać.
— Dostanę wody dla osła? — spytał poszukiwacz. — Musi być cholernie spragniony. Zostawiłem worki z wodą i trochę innych rzeczy, żeby móc zabrać toto — i wskazał kciukiem na czerwono-błękitnego stracha.
Casey właśnie zaczął zdawać sobie sprawę ze swego strachu. Z daleka dziwne połączenie kolorów wywoływało tylko łagodne obrzydzenie. Z bliska jednak skóra była chropowata, z żyłami na powierzchni i sprawiała wrażenie wilgotnej (choć nie była) i niech to diabli, jeśli przybysz nie wyglądał, jakby z niego ściągnięto skórę i założono na lewą stronę. Albo jakby tylko ściągnięto skórę i na tym poprzestano. Casey nigdy w życiu nie widział czegoś takiego i miał nadzieję, że nigdy więcej nie będzie musiał oglądać.
Nagle Casey coś poczuł, czy usłyszał i obejrzał się za siebie. Poza jego plecami zaczynali się zbierać gapie, ale najbliżsi z nich — dwaj mali chłopcy — utrzymywali odległość dziesięciu metrów.
— Muchachos — zawołał Casey. — Agua por el burro. Un pozal. Pronto. — I zwrócił się w stronę przybyszów z pytającym spojrzeniem.
— Jestem Dade Grant — powiedział poszukiwacz wyciągając na powitanie rękę, którą oszołomiony Casey uścisnął. Następnie wskazał kciukiem na to, co siedziało na ziemi poza jego plecami. — On mówi, że nazywa się Garvane. Jest cudzoziemcem i podobno jakimś tam ministrem.
Casey skinął głową głodomorowi i był zadowolony, że ten odpowiedział podobnie, nie wyciągając ręki do powitania.
— Nazywam się Manuel Casey — przedstawił się. — On mówi, że pan jest cudzoziemcem… — Jestem nieziemcem. Jestem także ministrem pełnomocnym i nadzwyczajnym — odezwał się głodomór głosem niespodziewanie głębokim i wibrującym.