Na szczęście Casey był stosunkowo nieźle oczytanym człowiekiem i on jeden w całym Cherrybell mógł zrozumieć, z kim ma do czynienia. Wygląd przybysza sprawiał, że nie wątpiło się w prawdziwość jego słów.
— Czym mogę panu służyć? — spytał Casey. — Czy nie zechciałby pan schronić się w cieniu? — Nie, dziękuję. Jest tutaj wprawdzie nieco chłodniej, niż się spodziewałem, lecz to mi nie przeszkadza. Taka pogoda odpowiada porze wiosennych chłodów na mojej planecie. Zaś co do moich życzeń, to pragnąłbym, aby powiadomił pan władze o moim przybyciu. Sądzę, że je to zainteresuje.
„Szczęśliwym zbiegiem okoliczności jestem najbardziej do tego odpowiednim człowiekiem w promieniu co najmniej dwudziestu mil” — pomyślał Casey.
Przyrodni brat Manuela Caseya był pułkownikiem lotnictwa w bazie lotniczej w Tucson. — Natychmiast zatelefonuję, gdzie trzeba — powiedział Casey. — A może pan, panie Grant, zechce wejść do domu.
— Mnie słońce nie przeszkadza. Przyzwyczaiłem się. A ten facet prosił mnie, żebym się go trzymał, aż załatwi swoje sprawy. Obiecał, że da mi za to coś wartościowego.
— Elektronowy bateryjny wykrywacz rudy — wyjaśnił Garyane. — Prosty przyrząd wskazujący obecność rud różnych metali w promieniu dwóch mil, z zaznaczeniem stopnia koncentracji i głębokości zalegania.
Casey głośno przełknął ślinę z wrażenia, grzecznie przeprosił ł przepchnął się przez krąg gapiów w stronę tawerny. Połączenie z pułkownikiem Caseyem uzyskał w ciągu niespełna minuty, nieco więcej czasu wymagało przekonanie go, że to nie żart ani pijacki wybryk.
W dwadzieścia pięć minut później rozległ się nad głowami narastający warkot i wkrótce czteromiejscowy helikopter wylądował w odległości dwudziestu metrów od przybysza, jego przewodnika i osiołka. Casey nadal był jedynym, który odważył się podejść do gości z pustyni — pozostali mieszkańcy Cherrybell gapili się z bezpiecznej odległości.
Pułkownik Casey, towarzyszący mu major i porucznik pilotujący helikopter podbiegli do centralnej grupy. Chudzielec na powitanie powstał. Widać było, że pokonanie ziemskiej siły przyciągania przychodzi mu z największym trudem. Następnie skłonił się i ponownie przedstawił się jako minister pełnomocny i nadzwyczajny. Po tej ceremonii przeprosił, wyjaśnił, dlaczego nie może stać, i usiadł z powrotem.
Teraz z kolei pułkownik przedstawił siebie i swoich towarzyszy.
Chudzielec odpowiedział grymasem, który miał zapewne imitować uśmiech. Zęby miał równie jasnoniebieskie jak włosy i oczy.
— Wy, Ziemianie, macie takie powiedzenie: „Chcę rozmawiać z szefem”. Ja nie proszę, żebyście zaprowadzili mnie do swego szefa. Prawdę mówiąc nie mogę się stąd oddalać. Nie żądam również, żeby wasi przywódcy przybyli do mnie, gdyż byłoby to sprzeczne z etykietą. Zgadzam się, aby panowie reprezentowali swoją władzę i odbyli ze mną wstępne rozmowy. Mam tylko jedną prośbę.
Proszę, aby wszystko to, co powiem, zostało nagrane. Chcę mieć pewność, że to, co powiem, zostanie w sposób dokładny i pełny przekazane waszym przywódcom.
— Rozumiem — powiedział pułkownik i zwrócił się do pilota: Przekażcie do bazy moje polecenie, aby natychmiast dostarczyli nam tutaj magnetofon. Mogą go nam zrzucić na spado… Nie, pakowanie zajmie zbyt dużo czasu. Niech wyślą drugi śmigłowiec.
Porucznik ruszył biegiem w stronę helikoptera. Reszta siedziała przez chwilę pocąc się w milczeniu, które przerwał Casey:
— Mamy co najmniej pół godziny czasu i jeśli musimy siedzieć w słońcu, to może przyniosę z lodówki piwo. Dla pana również, panie Garyane?
— Przyznam się, że jest mi trochę chłodno. Może ma pan coś ciepłego? — Zrobię kawę. Może przynieść panu coś do okrycia? — Nie, dziękuję. To nie jest konieczne.
Casey odszedł i po chwili wrócił z tacą, na której stało kilka butelek piwa i filiżanka gorącej kawy. Postawił tacę na ziemi i najpierw padał filiżankę przybyszowi, który posmakował kawę i stwierdził, że jest znakomita.
Pułkownik Casey odchrząknął: — Obsłuż teraz naszego przyjaciela — poszukiwacza złota. A co do nas — no cóż, wprawdzie nie wolno nam pić piwa na służbie, ale w Tucson było czterdzieści stopni w cieniu, a tu jest jeszcze więcej i na dodatek wcale nie w cieniu. Panowie, możecie uważać, że udzieliłem wam urlopu na czas potrzebny do wypicia jednej butelki piwa.
Piwo zostało wypite i prawie w tej samej chwili pojawił się helikopter. Casey spytał nieziemskiego gościa, czy chce jeszcze kawy i spotkał się z grzeczną odmową. Następnie wymienił porozumiewawcze spojrzenie z poszukiwaczem i pobiegł po dalsze dwa piwa dla cywilnych uczestników konferencji.
Kiedy wrócił, załoga drugiego helikoptera dołączyła już do pierwszej grupy. Oprócz pilota był tam sierżant obsługujący magnetofon, podpułkownik i podoficer z intendentury, który był ciekaw, dlaczego trzeba było tak pilnie dostarczyć magnetofon do Cherrybell w Arizonie. — Panowie — powiedział półgłosem pułkownik i wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę — proszę zająć miejsca wkoło mikrofonu. Sierżancie, czy będzie nas wszystkich słychać? — Tak jest, panie pułkowniku. Zaraz będę gotów do nagrywania.
Dziesięciu ludzi i jeden nieziemiec usiedli wokół mikrofonu zawieszonego na niskim trójnogu. Ludzie pocili się obficie, nieziemiec drżał lekko z zimna. Na zewnątrz tego kręgu stał zapomniany osiołek z nisko zwieszoną głową. Nieco dalej, w odległości kilku metrów, tłoczyła się cała ludność Cherrybelclass="underline" domy, sklep i stacja benzynowa wyludniły się. Sierżant nacisnął klawisz i taśma zaczęła się przesuwać.
Po sprawdzeniu działania magnetofonu sierżant zameldował, że może przystąpić do nagrywania.
Pułkownik spojrzał na gościa, który skinął głową, kiwnął więc na sierżanta. Sierżant uruchomił magnetofon.
— Nazywam się Garyane — zaczął nieziemiec wolno i wyraźnie. — Pochodzę z układu gwiezdnego, nie figurującego w waszych katalogach. Znajduje się on w odległości czterech tysięcy lat świetlnych, w kierunku środka galaktyki.
Nie przybywam tu jednak jako reprezentant swojej planety, lecz jako minister pełnomocny Związku Galaktycznego, federacji wysoce rozwiniętych cywilizacji galaktyki. Misja moja polega na tym, aby przekonać się tu na miejscu, czy Ziemia może stać się nowym członkiem naszego Związku.
Teraz, panowie, oczekuję pytań z waszej strony, zastrzegam sobie jednak prawo wstrzymania się od odpowiedzi na niektóre z nich, do czasu podjęcia ostatecznej decyzji. W przypadku decyzji przychylnej odpowiem na wszystkie pytania. Czy to panów zadowala? — W zupełności — odpowiedział pułkownik. — Czy można wiedzieć, w jaki sposób przybył pan do nas? Czy przywiózł pana statek kosmiczny?
— Tak jest. Znajduje się on nad nami, na wysokości dwudziestu dwóch tysięcy mil. Jego szybkość równa jest szybkości obrotu Ziemi, tak więc utrzymuje się ona nad tym samym punktem powierzchni Ziemi. Znajduję się pod stałą obserwacją z pokładu statku i dlatego właśnie wolałem pozostać na otwartej przestrzeni. Na mój sygnał statek wyląduje, aby mnie zabrać.
— Skąd zna pan tak dobrze nasz język? Czy posługuje się pan telepatią?
— Nie. I mogę powiedzieć, że w całej galaktyce nie ma rasy zdolnej do nawiązania telepatycznego kontaktu z przedstawicielami innej rasy. Nauczyłem się waszego języka przed przylotem tutaj. Nasi obserwatorzy żyli wśród was od wielu stuleci. Mówiąc nasi — mam na myśli Związek Galaktyczny. Oczywistym jest, że ja nie mógłbym żyć wśród was bez zwracania uwagi, ale przedstawiciele niektórych innych ras mogą. Muszę z całą stanowczością podkreślić, że nie są oni agentami ani szpiegami — są tylko obserwatorami, którym nie wolno ingerować w wasze sprawy.