— Jakie korzyści da nam ewentualne przyłączenie się do waszego związku?
— Po pierwsze, przejdziecie krótki kurs podstawowych nauk, co położy kres waszym skłonnościom do walki między sobą i pozwoli wam zapanować nad odruchami agresywnymi. Następnie zapoznamy was z nauką o lotach kosmicznych i z wieloma innymi rzeczami, w tempie uzależnionym wyłącznie od waszej zdolności do uczenia się.
— Brzmi to niemal zbyt pięknie, aby mogło być prawdziwe. Powiedział pan, że ma pan tu, na miejscu, zdecydować, czy zostaniemy zaproszeni do udziału w Związku Galaktycznym. Czy można wiedzieć, od jakich czynników uzależnia pan swoją decyzję? — Jednym z czynników jest — a raczej był, ponieważ już go zbadałem — stopień ksenofobii u
Ziemian. Słowo to oznacza u was obawę przed cudzoziemcami. My używamy słowa, które nie ma ścisłego odpowiednika w waszym języku: oznacza ono obawę i obrzydzenie w stosunku do istot z innych planet. Do nawiązania pierwszego kontaktu z wami zostałem wybrany ja, jako przedstawiciel rasy człekopodobnej i dlatego zapewne bardziej dla was odpychającej niż przedstawiciel rasy całkowicie odmiennej. Wydaję się wam okropny, ponieważ widzicie we mnie jakby karykaturę człowieka.
Zapewne uważacie, że mój widok budzi w was obrzydzenie, ale zapewniam was, że ten egzamin zdaliście pomyślnie. Są w naszej galaktyce rasy, które niezależnie od stopnia swego rozwoju nigdy nie będą mogły zostać członkami naszego Związku, ponieważ ich ksenofobia jest nieuleczalna i ujawnia się w sposób gwałtowny. Nie są oni w stanie znieść widoku ani obecności przedstawiciela innego gatunku istot rozumnych — uciekają w przerażeniu albo rzucają się na niego, aby zabić. Z obserwacji was i tych ludzi — tu wskazał swoją długą ręką w stronę mieszkańców Cherrybell — wiem, że czujecie na mój widok obrzydzenie, lecz wierzcie mi, że jest ono stosunkowo łagodne i łatwo uleczalne. Ten egzamin zdaliście na celująco. — Czy są jakieś inne egzaminy?
— Jest jeszcze jeden. Myślę jednak, że nadszedł już czas, aby… — i nie kończąc zdania chudzielec przewrócił się na plecy i zamknął oczy.
Pułkownik zerwał się na równe nogi, podszedł do leżącego jak długi nieziemca, przyklęknął i przytknął ucho do jego krwawej piersi.
Kiedy podnosił głowę, Dade Grant, stary poszukiwacz złota, roześmiał się. — Serce nie bije, panie pułkowniku, gdyż on nie ma serca. Mogę go wam zostawić na pamiątkę i zapewniam was, że znajdziecie w jego wnętrzu dużo ciekawych rzeczy. Tak jest, panowie, to była tylko kukła, która spełniła swoją rolę i została wyłączona. Może pan wrócić na swoje miejsce, pułkowniku. — Ale po co to wszystko? — spytał osłupiały pułkownik, siadając z powrotem.
Dade Grant zdzierał właśnie brodę i wąsy. Potem przetarł twarz chustką usuwając resztę charakteryzacji, spod której ukazał się przystojny młody człowiek.
— To co on powiedział, czy też raczej to, co ja wam powiedziałem przez niego, jest prawdą. Jest on tylko kukłą, lecz jest to dokładna kopia przedstawiciela jednej z rozumnych ras naszej galaktyki. Nasi psychologowie uznali, że ta właśnie rasa, jako wywołująca największe obrzydzenie, będzie najlepszym sprawdzianem waszej ksenofobii. Nie mogliśmy zabrać ze sobą autentycznego reprezentanta tej rasy, ponieważ oni z kolei cierpią na agorafobię, czyli lęk przestrzeni. Mają oni wysoce rozwiniętą cywilizację i są cenionymi członkami Związku — nigdy jednak nie opuszczają swojej ojczystej planety.
Nasi obserwatorzy zapewniają nas, że Ziemianie nie mają lęku przestrzeni — nie byli natomiast w stanie ocenić stopnia waszej ksenofobii, a najlepszym sprawdzianem jest zawsze bezpośredni kontakt.
Pułkownik westchnął z wyraźną ulgą. — Muszę przyznać, że od razu poczułem się lepiej. Oczywiście będziemy musieli znieść obecność przedstawicieli innych ras człekopodobnych, kiedy zajdzie tego potrzeba. Odczułem jednak ulgę, dowiadując się, że panującą rasą w galaktyce są jednak ludzie. Na czym polega następny egzamin?
— Właśnie teraz go zdajecie. Możecie mnie uważać za drugą kukiełkę. Myślę, że nadszedł już czas…
Rzekomy poszukiwacz złota przewrócił się na piasek i zamknął oczy, tak jak poprzednio kolorowy głodomór.
Osiołek uniósł głowę i wsunął ją w krąg siedzących ludzi. — Na tym kończy się przedstawienie kukiełkowe, pułkowniku — powiedział. — A teraz może zechce mi pan bliżej wyjaśnić, dlaczego cieszył się pan, że rasą panującą są ludzie i co to w ogóle znaczy „rasa panująca”.
Przełożył Lech Jęczmyk
Fredric Brown
Mąż opatrnościowy
Był sobie raz niejaki Hanley, Al Hanley, i na pewno nigdy nie przyszłoby wam do głowy, że może to być jakaś ważna figura. I gdybyście nawet znali całą historię jego życia, aż do dnia wizyty Darian, to i tak nigdy nie domyślilibyście się, jak bardzo będziecie mu kiedyś wdzięczni. A za co, przekonacie się po przeczytaniu tej opowieści.
Wówczas kiedy się to zdarzyło, Hanley był pijany. Nie był to bynajmniej przypadek — był pijany już od dawna i jego ambicją było utrzymać się w tym stanie jak najdłużej. Niestety, stawało się to ostatnio zadaniem coraz trudniejszym: najpierw skończyły się pieniądze, a wkrótce również i przyjaciele, których mógłby naciągać na pożyczki. Jego znajomości były coraz podrzędniejsze i doszedł do tego, że uważał się za szczęśliwca, jeśli udało — mu się ustrzelić kogoś na dwa dolary.
W końcu stoczył się tak nisko, że musiał wałęsać się godzinami, aby spotkać jakiegoś znajomka, którego mógłby naciągnąć na dolara czy 25 centów. Długa wędrówka niszczyła efekt ostatniego kieliszka — no, może niezupełnie, ale w znacznym stopniu — tak, że znajdował się w sytuacji Alicji z Krainy Czarów, która musiała biec z całej siły, żeby pozostawać w tym samym miejscu.
Zaczepianie nieznajomych odpadało, gdyż policjanci mieli na to oko, i gdyby tylko spróbował, skończyłoby się na nocy spędzonej o suchym gardle w komisariacie, co mu się wcale nie uśmiechało. Był teraz w takim stanie, że dwanaście godzin bez alkoholu przyprawiało go o piekielne męki, w porównaniu z którymi delirium tremens było dziecinną igraszką.
D.T. to ostatecznie tylko halucynacje. Jeśli jesteś sprytny, to wiesz, że to tylko przywidzenia. Czasem mogą one nawet spełniać rolę towarzystwa, jeśli komuś na tym zależy. Ale piekielne męki to zupełnie inna sprawa. Trzeba wypić więcej alkoholu, niż wam się wydaje, żeby dojść do tego stadium. Najgorzej, gdy człowiek, który już zapomniał, kiedy był trzeźwy, zostaje nagle całkowicie pozbawiony alkoholu na dłuższy okres. Na przykład w areszcie.
Sama myśl o tych mękach przyprawia Hanleya o drżenie, które zresztą wkrótce przeszło na widok jego starego przyjaciela, serdecznego druha, którego co prawda widział najwyżej kilka razy w życiu, i to w niezbyt miłych okolicznościach. Stary przyjaciel nazwiskiem Kid Eggleston był emerytowanym bokserem i ostatnio pracował jako wykidajło w barze, przez co siłą rzeczy zetknął się z Hanleyem.
Nie starajcie się jednak zapamiętać jego nazwiska ani jego historii, ponieważ i tak nie odgrywa on większej roli w tej opowieści. Prawdę mówiąc dokładnie za półtorej minuty wyda okrzyk przerażenia, a później zemdleje i nie będziemy już więcej o nim słyszeć.
Mimochodem warto jednak zauważyć, że gdyby Kid Eggleston nie krzyknął i nie zemdlał, wasz tryb życia mógłby ulec pewnej zamianie. Moglibyście na przykład pocić się w kopalni odkrywkowej glutytu, pod palącymi promieniami zielonego słońca gdzieś na krańcach naszej Galaktyki. Na pewno by wam to nie przypadło do gustu — więc pamiętajcie, że to Hanley uratował was (i wciąż jeszcze ratuje) przed tą ewentualnością. Nie sądźcie go zbyt surowo.