A może było to symboliczne samobójstwo: wyraz poczucia winy tak wielkiej, że człowiek dokonał na sobie samym egzekucji w miejscu zbrodni.
Kapitan Leyton zobaczył kukłę w dzień naszego odlotu. Pierwszym jego odruchem było kazać to zdjąć natychmiast i odszukać winowajcę.
Jednak gniew wygasł, zanim słowa komendy zostały wypowiedziane.
Było w pozie wiszącej kukły coś, co przeniknęło nawet przez skostniały pancerz wojskowej dyscypliny. Coś z bezmiernego smutku, żalu i poczucia winy, przepełniającego nas wszystkich.
Nie wiadomo, czy hełm skafandra opadł do przodu, ponieważ wandalowi nie chciało się wepchnąć tam więcej trocin, czy też był to zamierzony efekt świadomego artysty, wyrażającego za pomocą dostępnych mu środków doznania wszystkich członków ekspedycji.
Kapitan nie kazał zdjąć kukły i nikt go nie spytał, czy tego nie zrobić — nawet wszędobylski podchorąży, który gotów był zrobić wszystko, by się przypodobać dowódcy.
Tak więc na opuszczonym marsjańskim lądowisku wisi zniszczony skafander — kukła człowieka z trocinami zamiast serca, mózgu i duszy.
Wówczas wydawało się to jedynym logicznym rozwiązaniem prawie nierozwiązywalnego problemu.
Doktor YanDam podsumował zagadnienie w swoim pamiętnym przemówieniu na forum ONZ. Jeżeli dostrzegał on wówczas przed sobą szeregi twarzy wypełniających audytorium, to widok ten nie przesłaniał mu znacznie potężniejszej wizji bezdennej otchłani nieba usianego gwiazdami.
Być może, że nawet nie zdawał sobie sprawy z politycznych konieczności, które zawsze mącą ludzkie marzenia. Wszystko to, co powie, będzie rozważone przez delegatów w kategoriach ich osobistych korzyści. Po drugie, jego słowa zostaną ocenione w kategoriach interesów narodowych. Po trzecie, z punktu widzenia korzyści, jakie mogą osiągnąć różne ugrupowania rasowe, religijne itp. Po czwarte, jak może to wpłynąć na stosunki między małymi państwami i wielkimi mocarstwami. Po piąte, czy projekt będzie sprzyjał zachowaniu status quo, tak, aby ci, którzy są u władzy, pozostali u steru, stwarzając jednocześnie pozory postępu dla zamknięcia ust wiecznie niezadowolonym, opozycjonistom. I wreszcie na szóstym, najgłębszym poziomie (jeśli ktoś w ogóle dotarł tak daleko), mogła pojawić się przelotna myśl o tym, co może być dobre dla ludzkości.
Jeżeli doktor YanDam zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju polityczna rzeczywistość zawsze bierze górę nad marzeniem uczonych, to nie dał tego po sobie poznać. Mówił tak, jak gdyby wszystkie jego myśli pochłaniały gwiazdy i odwieczne marzenie człowieka, aby do nich dotrzeć.
— Problem można podsumować następująco — mówił doktor YanDam: — Jest pewna granica, do której można rozwijać teorie naukowe bez sprawdzenia ich w praktyce. Wcześniej czy później uczony musi przedstawić swoją teorię inżynierom, którzy poddadzą ją bezwzględnej próbie praktyki.
Wiemy doskonale, że rakiety, których używamy dla naszych nieśmiałych rekonesansów w kosmos, nie zaprowadzą nas dalej niż na najbliższe planety, gdyż czas podróży zależy od raz nadanej statkowi szybkości. Jeśli nie potrafimy znaleźć rozwiązania tego problemu, to całego naszego krótkiego życia nie starczy na dotarcie do najbliższej gwiazdy. Nie starczy również naszych ograniczonych zasobów paliwowych. Musimy nauczyć się wykorzystywać jako źródło energii naszych statków pył kosmiczny.
Wydaje nam się, że potrafimy już uzyskać energię jądrową nie z jakiejś specjalnej rudy, lecz z dowolnego rodzaju materii. Sądzimy, że potrafimy kontrolować tę reakcję. Tak mówi teoria. Ale jak na razie, nie została ona sprawdzona w praktyce przez inżynierów.
Nie możemy przeprowadzić tych prób na Ziemi, bo co będzie, jeśli eksperyment wymknie nam się z rąk? Nie chcemy również użyć do tego celu Księżyca, gdyż jest on, ze względu na swoją niewielką siłę przyciągania, zbyt cenny dla przyszłych podróży międzygwiezdnych. Będzie on niezastąpioną bazą startową, nie możemy więc ryzykować jego skażenia lub zniszczenia.
Utknęliśmy w martwym punkcie. Nie możemy posunąć się naprzód bez dalszych doświadczeń i jednocześnie nie możemy przeprowadzić ich na Ziemi ani na Księżycu. Trzeba więc znaleźć inny poligon doświadczalny.
Nasi uczeni przedstawili ostatecznie dowody, że Mars jest planetą martwą. Bezużyteczną z punktu widzenia życia. Bezużyteczną również jako źródło bogactw mineralnych, gdyż nasze wątłe rakiety nie nadają się do transportu na skalę przemysłową. Bezużyteczną dla kolonizacji ze swoim rozrzedzonym powietrzem i brakiem wody. Istoty ludzkie muszą tam przebywać w hermetycznych pomieszczeniach lub w skafandrach. Jest to planeta pod każdym względem bezużyteczna.
Lecz właśnie dlatego bezcenna dla nauki. Ponieważ tam możemy sprawdzić swoją teorię, nie narażając ludzkości na żadną stratę. Uważamy, że potrafimy rozpocząć reakcję jądrową w zwykłej skale i uzyskać ciągłe źródło energii. Wierzymy, że potrafimy nie dopuścić do gwałtownego wybuchu.
Jeśli nawet liczne próby, jakie musimy przeprowadzić, doprowadzą do skażenia radioaktywnego lub nawet powolnego zniszczenia planety, to i tak nasz zysk będzie nieskończenie większy od utraty tego bezwartościowego globu.
Ostatnie zdanie wywołało wyraźne poruszenie na sali: coś pośredniego pomiędzy dreszczem lęku i szmerem podziwu dla odwagi człowieka, nie wahającego się poświęcić całej planety dla dobra nauki. Było dla nich widać zaskoczeniem, że doszliśmy tak daleko.
Po chwili namysłu zjawiało się uczucie ulgi. Oto proste rozwiązanie sprawy! Przenieść daleko od Ziemi nie tylko (eksperymenty YanDama, lecz wszystkie próby urządzeń jądrowych. Uspokoić obawy i uciszyć tych humanistów, którzy wolą narazić ludzkość na stagnację i zastój niż ryzykować jej przyszłość. Z punktu widzenia polityki może to przynieść tylko korzyści. I jeśli ktoś z obecnych myślał w ogóle w tych kategoriach, to rzecz mogła być korzystna dla ludzkości jako całości.
— Nie wierzę w cuda — mówił dalej YanDam, kiedy sala się uspokoiła — lecz położenie tej planety tak dalekiej, że trzeba było wielkiego postępu nauki, aby do niej dotrzeć, i jednocześnie wystarczająco bliskiej, aby można ją wykorzystać dla nowego skoku w nauce — zakrawa na cud.
(To dla tych, którzy szukają aprobaty siły wyższej dla uzasadnienia tego, co i tak mieli zrobić.)
Pytam teraz: Czy narody świata zgadzają się, abyśmy wykorzystali do celów naukowych, ten tak dogodny i z każdego innego punktu widzenia bezużyteczny naturalny poligon, który przez tysiąclecia czekał, żeby móc się nam teraz przydać? Odpowiedź Zgromadzenia była pozytywna.
Ani doktor YanDam, ani nikt z obecnych na sali, którzy jak przystało na polityków nie wybiegali myślą poza najbliższe głosowanie, nie powiedzieli pewnych rzeczy do końca:
To prawda, że opracowaliśmy teorię wywołania kontrolowanej reakcji jądrowej z dowolnego rodzaju materii. Nie znamy za to, jak na razie, sposobu na zatrzymanie rozpoczętej reakcji.
Sądzimy, że w przyszłości uda nam się taki sposób znaleźć, sądzimy, że powolna reakcja nie wymknie nam się z rąk i nie pochłonie całej planety, zanim znajdziemy sposób na jej powstrzymanie. Sądzimy, że w przyszłości nauka może nawet znaleźć sposób na dezaktywację skażonej planety. Mamy nadzieję, że tak będzie.
Wiemy jednak na pewno, że bez dalszych eksperymentów rozwój nukleoniki zostanie zahamowany. Musimy więc wmówić w siebie, że nawet, jeśli cała planeta zostanie zniszczona, to i tak nie ma czego żałować.
Jak zawsze jednak znalazła się garstka sceptyków, którzy podawali w wątpliwość nasze prawo do niszczenia jakiejkolwiek planety. Zawsze znajdzie się taka grupka niezadowolonych i jak zawsze tak i tym razem większość potrafiła ją zakrzyczeć.