Выбрать главу

Zresztą rezultatów decyzji mieli na sobie doświadczyć nasi potomkowie. W każdym razie tak wówczas sądziliśmy.

Mówię my, gdyż należałem do zespołu, który miał przeprowadzić eksperyment. Co nie znaczy, że byłem bohaterem. Nie było tam żadnego bohatera. Słusznie czy niesłusznie uznano, że nie jest to przedsięwzięcie widowiskowe, nadające się do sprzedania szerokiej publiczności, nie szukano więc żadnego fotogenicznego uczonego, który mógłby uosabiać eksperyment w oczach milionów telewidzów.

Dziennikarze, wierni swojej tradycji sprowadzania największych nawet osiągnięć naukowych do najniższego wspólnego mianownika, to jest taniej sensacji lub łzawego sentymentalizmu, próbowali zrobić gwiazdę z doktora YanDama, który był kierownikiem naukowym całego przedsięwzięcia. Doktor jednak nie wykazał chęci do współpracy. — Czy nie uważacie, panowie — powiedział im — że czas już, aby publiczność popierała badania naukowe dlatego, że są one niezbędne, nie zaś dlatego, że będzie im się podobał jakiś fircyk, którego wybierzecie jej na bohatera?

Nie trzeba dodawać, że wypowiedź nie uradowała dziennikarzy, próbowali więc uczepić się kapitana Leytona, odpowiedzialnego za transport, lecz jego odpowiedzi były już zupełnie niecenzuralne.

Do mnie nawet nie dotarli. Byłem szefem łączności, czyli mówiąc po prostu teletechnikiem z masą dodatkowych kłopotów. Nawet gdyby do mnie dotarli, nic by im z tego nie przyszło.

Nie ma we mnie nic z popularnego bohatera. Jeśli jestem ekspertem w swojej dziedzinie, to tylko dlatego, że wcześnie zrozumiałem prawdę, do której dochodzi każdy leń z odrobiną oleju w głowie: życie eksperta jest łatwiejsze niż życie ignoranta.

Jest jedna okoliczność, która predestynuje mnie do opowiedzenia tej historii.

Szef łączności siedzi na tyłku w swojej norze, otoczony ekranami monitorów ukazujących wszystkie odcinki pracy. I dlatego widziałem wszystko, co się wydarzyło.

Dlatego i tylko dlatego ja właśnie opowiadam o tym. Nie byłem i nie jestem bohaterem. Po prostu widziałem, co się stało. I zrobiło mi się niedobrze, tak jak wszystkim, którzy widzieli. A teraz staram się schodzić ludziom z oczu, przepełniony wstydem i poczuciem winy. Nie, nikt z nas nie jest bohaterem.

Od samego początku wszystko było pomyślane i zaplanowane jako prawdziwie naukowy eksperyment, jako praca zbiorowa, w której indywidualne ambicje są całkowicie podporządkowane nadrzędnemu celowi.

Statek ekspedycji został zmontowany w bazie na Księżycu z części przysyłanych z Ziemi małymi rakietami.

Dzięki niewielkiej sile przyciągania Księżyca start z jego powierzchni był łatwiejszy. Nie naruszając cennych rezerw paliwa, potrzebnych w drodze powrotnej, uzyskaliśmy szybkość początkową zapewniającą nam dotarcie do Marsa w ciągu miesiąca. Nie będę opowiadał o tej podróży dwunastu ludzi stłoczonych na niewielkiej przestrzeni nie zajętej przez zapasy i instrumenty, bo nie sądzę, aby to mogło kogokolwiek zainteresować.

Budowniczowie statku i uczeni nie zawiedli. W odpowiednim czasie dokonaliśmy manewru i zeszliśmy do miękkiego lądowania na powierzchni Marsa, na wschód od łańcucha niewysokich wzgórz.

Wszyscy, którzy oglądali nasze filmy, mają pewne pojęcie o odpychającym krajobrazie tej planety: rozrzedzona atmosfera, przez którą nawet w dzień przeświecają gwiazdy, bezwodna pustynia, skoki temperatury i nade wszystko przygnębiająca pustka.

* * *

Na Księżycu człowiek nie czuje się zbyt przyjemnie, ale tam przynajmniej widać ogromną kulę Ziemi. Nie zamącona atmosferą wydaje się być tak blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby ją dotknąć; wie się, że tam jest dom, i z pomocą wyobraźni można go prawie zobaczyć.

Opowiadają sobie na Księżycu taki dowcip: — Czy widzisz ten mały półwysep na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej? Tam jest mój dom! — Taak — odpowiada drugi. — A kto to jest ten facet, którego tak serdecznie wita twoja żona?

Na Marsie Ziemia jest tylko jednym z wielu jasnych punktów na czarnym niebie. Jest tak daleko, że pierwszym uczuciem jest rozpacz, przemożne uczucie, że nigdy już nie ujrzy się swego domu, łagodnego letniego zmierzchu, że nigdy już nie zazna się miłości w ramionach kobiety.

Uczeni nie kłamali. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej bezużytecznego i obcego człowiekowi niż Mars. Coś, co można wykorzystać tylko dla takich celów jak nasz.

Ukryliśmy się pod powierzchnią planety.

Wszyscy na pewno oglądali filmy dokumentalne, więc nie trzeba opowiadać, w jaki sposób robiliśmy wykopy na pomieszczenia mieszkalne i laboratoria. Z usuwanej z wykopów skały robiliśmy beton, nie najwyższej jakości, lecz zupełnie wystarczający na krótki okres, jaki mieliśmy tam spędzić. Tym betonem pokryliśmy całe swoje osiedle tworząc płytę lotniska i jednocześnie dodatkowe zabezpieczenie przed ucieczką powietrza z naszych hermetycznych pomieszczeń.

Także, aby stworzyć ochronę przed zabójczym promieniowaniem, które mieliśmy wyzwolić.

Wznieśliśmy metalowe szyby, które miały opuszczać odzianych w skafandry ludzi na głębsze poziomy, gdzie poprzez śluzy mogli wchodzić do swoich pomieszczeń mieszkalnych. Jedna wieża przypadała na sześciu ludzi i była nastrojona na sygnał ich skafandrów. Było to urządzenie pomyślane na wypadek alarmu i paniki mające zapobiec stłoczeniu się ludzi przy jednym szybie.

Musieliśmy zakończyć wszystkie te prace w ciągu kilku pierwszych tygodni — przed przystąpieniem do prób nuklearnych. Ludzie, którzy czerpią swoją wiedzę o nauce z popularnych audycji telewizyjnych, nie mają pojęcia, ile ciężkiej pracy fizycznej muszą nieraz wykonywać uczeni.

Odczuliśmy wyraźną ulgę, kiedy wreszcie zakończyliśmy budowę i mogliśmy odciąć się od przygnębiającego, obojętnego świata na powierzchni. (Znacznie łatwiej jest pogodzić się z przekonaniem, że świat jest wrogi człowiekowi, niż z faktem, że jest on doskonale obojętny.) W swoich hermetycznych pomieszczeniach mogliśmy sobie wyobrazić, że pracujemy w klimatyzowanych laboratoriach gdzieś na Ziemi.

Tak było łatwiej. Znacznie łatwiej.

Co nie znaczy, że miałem choć trochę mniej pracy. Aby obserwować to, co się dzieje w różnych miejscach, gdzie pracowały ekipy uczonych, trzeba było zainstalować tam kamery telewizyjne. Cały personel marsjańskiej ekspedycji dobierano na podstawie surowych egzaminów, jednak obaj moi pomocnicy musieli się chyba dostać przez protekcję, gdyż miałem z nich niewielką pociechę.

Poza tym w krytycznej sytuacji najczęściej okazywało się, że brak jest najpotrzebniejszej części, skreślonej widocznie z przedstawionej przeze mnie listy przez nadgorliwych urzędników, w ten sposób wyrażających swoją troskę o dobro ekspedycji.

Jakoś dawaliśmy sobie radę, ale sporządziłem sobie małą listę facetów, których po powrocie odszukam, i dam im po mordzie. Na pierwszym miejscu, dużymi drukowanymi literami figuruje projektant skafandrów, który wyobraża sobie, że można montować delikatny miniaturyzowany sprzęt elektroniczny w jego skafandrach.

Mimo to jakoś dawaliśmy sobie radę. Z chaosu wyłaniał się porządek. Przeprowadzano eksperymenty. Czasami teorie potwierdzały się, częściej następowało westchnienie, wzruszenie ramionami i znowu obliczenia od początku.

Po pierwszych trzech miesiącach spotkała nas wielka niespodzianka. Wylądował statek z zaopatrzeniem. Przeważnie żywność i nawet trochę szampana! Rzeczy, które — jak sobie ktoś wyobraził — będą nam najwięcej potrzebne. Nawet zdjęcia rozebranych dziewczyn, jakbyśmy nie mieli dość kłopotów bez przypominania mam o tym. Me było tylko sprzętu, o który prosiliśmy. Szeroka publiczność nie rozumiała, że potrzebujemy sprzętu, więc nam go nie przysłano. Cuda jak wiadomo nie wymagają sprzętu ani wysiłku; zdarzają się, ponieważ publiczność tego żąda.