— Nie wiem. Mąż powinien już dawno wrócić. Nie chciałam, żeby wyjeżdżał, ale powiedział, że ma bardzo pilny interes. Mieszkamy tak daleko od miasta…
Pani Pheltie wstała i odeszła od okna. — Nie — powiedziała. — To nie ma sensu. Nie ma. Na pewno? — Co?
— Och — powiedziała pani Pheltie nerwowo. — Johnny opowiadał mi wczoraj takie dziwne rzeczy.
— O Uranidach?
— Tak. I o ludziach, w ogóle. Ale to naprawdę makabryczne. — Cóż to szkodzi? Przecież to nieprawda.
— Dobrze — rzekła pani Pheltie. — Więc Johnny powiedział, że wie, dlaczego Uranidzi sprzedają nam za bezcen swoje maszyny. Chcą, aby każdy człowiek miał na własność chociaż jedną. Ale każdy człowiek, bez wyjątku. — No? — rzuciła pani Ferguson niecierpliwie. — Oni chcą zdobyć Ziemię — powiedziała pani Pheltie. — Oczywiście, to nieprawda. Ale
Johnny mówił, że chcą to zrobić nie stosując żadnych bomb ani gazów. Bomby zniszczyłyby wszystko, promienie i gazy zatrułyby atmosferę, Uranidzi nie mogliby osiedlić się ma takiej planecie.
— Ciekawe — potwierdziła pani Ferguson.
— Naturalnie, że to bzdura — spróbowała się uśmiechnąć pani Pheltie. — Więc Johnny mówił, że ONI nie mogą zrobić otwartej wojny, chociaż zwyciężyliby na pewno. Więc stosują podstęp. Coś w rodzaju konia trojańskiego.
Pani Ferguson skinęła głową. — Zatem — ciągnęła pani Pheltie — ONI sprzedają nam swoje urządzenia, których działania ludzie nie rozumieją. Jak na przykład samochody. Albo automaty kuchenne. Johnny wymyślił, że każda z tych maszyn na jakiś sygnał z ICH latających talerzy może — no, może zabić człowieka, który ją posiada. W ten sposób, jeżeli to się stanie jednocześnie… — Bzdura — powiedziała pani Ferguson ostro. Pani Pheltie roześmiała się.
— Oczywiście, że bzdura. Powiedziałem Johnny’emu, żeby napisał o tym opowiadanie fantastyczne. Zarobi kilkadziesiąt dolarów.
Za oknem rozległy się kroki, ostrożne stąpanie sztywnych nóg. Tuż pod oknem szelest zamarł. — Te latające talerze — powiedziała pani Ferguson. — Nigdy dotąd nie latały tak nisko…
Przelożył Lech Jęczmyk
Władimir Szczerbakow
Żuk
Czas było wracać do miasta. A to dlatego, że słońce już poczerwieniało i po trawie rozpełzły się długie, chłodne cienie. Świtezianki jeszcze trzepotały modrymi skrzydełkami, ale drobniejsze ważki już się pochowały, znikły.
W ciągu dnia przeszliśmy razem z Alkiem jakieś pięć kilometrów brzegiem strumienia i schwytaliśmy żuka. Teraz Alek co chwilę podnosił do ucha zaciśniętą piąstkę i słuchał. Żuk szeleścił łapkami i skrzydełkami starając się wydostać na wolność. Jeszcze godzinę temu siedział sobie na nagrzanym słońcem pieńku i drzemał, zanim Alek nie nakrył go swoją łapką. Nigdy w życiu nie widziałem podobnego żuka! Polerowane pokrywy skrzydeł lśniły mu w słońcu jak stal, nóżki przypominały przegubowe manipulatory, a wąsiki wyglądały jak prawdziwe anteny.
— Wiesz, papo, to wcale nie żuk — powiedział Alek poważnie. — Tak, mnie się też tak wydaje — powiedziałem, bez zastrzeżeń włączając się do jego zabawy.
Ale zrobiłem to zbyt chętnie i skwapliwie. Alka nie można tak łatwo oszukać. Odziedziczył spryt po matce. — Ja poważnie, a ty… — Nie dokończył, zamilkł, zamknął się w sobie.
Dzieci są jak wschodni mędrcy, którzy wszystkie uczucia mają wypisane na twarzy, za to wszystkie myśli ukryte tak dokładnie, że nikt ich nie zdoła odczytać.
Szliśmy wolno w kierunku domu brzegiem strumyka o wodzie popstrzonej tęczowymi plamami nafty, mijaliśmy sterty żwiru i cementu, parkany i magazyny dworca kolejowego. Przecięliśmy tory, weszliśmy na kładkę przerzuconą przez rów, na którego dnie poniewierały się tak dobrze nam znane stare opony samochodowe, arkusze zardzewiałej blachy i pogięta metalowa beczka. Las nie od razu oddawał swoje pozycje miastu i ta ziemia niczyja bardzo się podobała Alkowi i mnie. Zawsze zatrzymywaliśmy się na mostku, skąd do domu mieliśmy parę kroków, i jakbyśmy na coś czekali. Z oddali dobiegał gwar, stukały koła pociągów, rozlegały się gwizdki lokomotyw, a mad torem drżały fioletowe i Czerwone światełka. Takie dnie są bardzo do siebie podobne.
– Żuk zrobił się ciepły — powiedział nagle Alek. Dotknąłem palcem. Żuk był b a r d z o ciepły. Alek tłumaczył:
— Czytałem książkę o Marsjanach. Oni są jak koniki polne, chude, z długimi nogami. Albo jak żuki.
— To fantazja — powiedziałem. — Nikt nie wie. — Fantazja zawsze się sprawdza. Nie wiesz o tym?
…Trzymam w ręku szklany słoik. Uważnie mu się razem z Alkiem przyglądamy. Wieczorem Alek wsadził tam żuka, przykrył szklanym spodkiem i postawił na oknie.
Milczymy. Wprawdzie Alek mógłby powtórzyć to, co mówił w drodze do domu, ale teraz wiemy, że sprawa jest bardzo poważna. Słoik jest pusty, w ciągu nocy pojawił się w nim otwór z gładkimi, obtopionymi brzegami. Dziurka nie większa od pięćdziesięciokopiejkówki. Rozumiemy obaj, że na dalszy ciąg tej historii będziemy pewnie musieli jeszcze długo poczekać.
Przełożył Tadeusz Gosk
Arkady i Borys Strugaccy
Spotkanie
Aleksander Kostylin stał przy swoim ogromnym biurku i przeglądał lśniące fotogramy. — Witaj, Lin — powiedział Łowca. Kostylin uniósł łysą głowę i zawołał: — O! Home is the sailor, home from sea!
— And the hunter is home from the hlll — odpowiedział Łowca. Uścisnęli się.
— Co masz dla mnie ciekawego tym razem? — rzeczowo zapytał Kostylin. — Przyleciałeś prosto z Jajły?
— Tak, z Tysiąca Oparzelisk. — Łowca zasiadł w fotelu i wyciągnął nogi przed siebie. — A ty wciąż tyjesz i łysiejesz, Lin. Zgubi cię ten siedzący tryb życia, wspomnisz jeszcze moje słowa. Następnym razem zabiorę cię z sobą.
Kostylin z zatroskaną miną obmacał swój wielki brzuch. — Tak — powiedział. — Baronowie starzeją się, baronowie tyją… Więc co mi przywiozłeś? — Nic szczególnego, Lin. Żadnych rewelacji. Z dziesięć węży dwustrunowych, kilka nie znanych gatunków wielo — muszlowych mięczaków… Mogę przejrzeć? — Łowca wziął z biurka plik fotografii.
— Przywiózł to jeden debiutant. Znasz go?
— Nie. — Łowca oglądał zdjęcia. — Zupełnie nieźle. To, oczywiście, Pandora? — Masz rację. Pandora. Gigantyczny rakopająk. Wyjątkowo wielki egzemplarz.
— Tak — powiedział Łowca wpatrując się w ultradźwiękowy karabin wsparty dla porównania rozmiarów o nagi żółty brzuch rakopająka. — Nieźle jak na początkującego. Ale widywałem już większe sztuki. Ile razy strzelał?
— Mówi, że dwa razy. I za każdym razem w centralny splot nerwowy.
— Należało strzelać igłą anestetyczną. Chłopczyk troszkę się zdenerwował. — Łowca z uśmiechem patrzył na zdjęcie, na którym przejęty myśliwy dumnie wspierał nogę na martwym potworze. — No, dobrze, a co słychać u ciebie w domu?
Kostylin machnął ręką. — Istny urząd stanu cywilnego. Wszyscy się żenią. Marta wyszła za mąż za hydrologa. — Która Marta? — zapytał Łowca. — Wnuczka? — Prawnuczka, Paul! Prawnuczka!
— Tak — powiedział Łowca. — Baronowie się starzeją. — Odłożył zdjęcia na biurko i wstał. — No cóż, ja już chyba sobie pójdę.