Выбрать главу

— Znowu? — z niezadowoleniem zapytał Kostylin. — Może już starczy? — Nie, Lin. Tak trzeba. Spotkamy się tam gdzie zawsze.

Łowca kiwnął głową i wyszedł. Zszedł do parku i skierował się w stronę pawilonów. Jak zwykle w Muzeum było bardzo tłumnie. Ludzie spacerowali po alejkach obsadzonych pomarańczowymi palmami z Wenus, gromadzili się wokół terrariów i przy wypełnionych przezroczystą wodą basenach, w wysokiej trawie pomiędzy drzewami biegały dzieci — bawiły się w „ciepło — zimno — Mars”. Łowca przystanął, by na nie popatrzyć. Była to ogromnie pasjonująca zabawa. Bardzo dawno temu z Marsa przywieziono na Ziemię mimikrodony, ogromne jaszczury o melancholijnym usposobieniu, wspaniale przystosowane do nagłych przemian w otaczającym je środowisku — idealnie opanowały umiejętność mimikry. W parku Muzeum korzystały z całkowitej swobody. Dzieci zabawiały się odnajdywaniem mimikrodonów — wymagało to niemałej spostrzegawczości i zręczności — a następnie przeciągały zwierzaki z miejsca na miejsce, żeby zobaczyć, jak mimikrodony zmieniają kolor. Jaszczury były wielkie i ciężkie. Dzieci wlokły je po ziemi trzymając za skórę na karku. Mimikrodony nie protestowały. Wyglądało na to, że zabawa sprawia im przyjemność.

Łowca minął ogromną przezroczystą kopułę chroniącą terrarium „Łąka z planety Rużena”. Pod kopułą na bladej niebieskawej trawie skakały i walczyły z sobą zabawne remby, gigantyczne, olśniewająco kolorowe owady, trochę podobne do ziemskich koników polnych. Łowca przypomniał sobie, jak to dwadzieścia lat temu po raz pierwszy polował na Rużenie. Siedział w zasadzce przez trzy doby oczekując na pojawienie się jakiegokolwiek zwierzęcia, a ogromne tęczujące remby skakały dokoła i siadały na lufie jego karabinu. Przy „Łące” zawsze pełno było ludzi, ponieważ remby są prześliczne i ogromnie pocieszne.

Nie opodal wejścia do centralnego pawilonu Łowca zatrzymał się przy balustradzie okalającej głęboki okrągły basen — studnię. W basenie, w świecącej liliowym światłem wodzie, bezustannie krążyło długie kudłate zwierzę — ichtiomammal, jedyny znany przedstawiciel ciepłokrwistych, oddychający skrzelami. Ichtiomammal bez przerwy był w ruchu, pływał zataczając koło i przed rokiem, i przed pięcioma laty, i przed czterdziestoma, kiedy Łowca zobaczył go po raz pierwszy. Ichtiomammala z ogromnym trudem schwytał sławny Saillieu. Saillieu od dawna jest trupem, śpi wiecznym snem gdzieś w dżunglach Pandory, a jego ichtiomammal ciągle jeszcze zatacza kręgi w liliowej wodzie basenu.

W westybulu pawilonu Łowca znowu zatrzymał się i przysiadł na chwilę w lekkim foteliku stojącym w kącie. Środek jasno oświetlonej sali zajmowała wypchana latająca pijawka — „sora — tobu chiru” (świat zwierzęcy Marsa, System Słoneczny, typ wielostrunowce, gromada skórodyszne, rząd, rodzina, gatunek — „sora — tobu chiru”). Latająca pijawka była jednym z pierwszych eksponatów w Muzeum Kosmozoologii. Już od półtora wieku ten obrzydliwy potwór szczerzył paszczę przypominającą wielołupinową szczękę koparki, witając każdego, kto wchodził do pawilonu. Dziewięciometrowy, pokryty twardą lśniącą sierścią, beznogi, bezoki… Niegdyś władca Marsa.

Tak, różnie bywało na Marsie — myślał Łowca. — Tego się nie zapomina. Pięćdziesiąt lat temu te bestie prawie całkowicie już wytępione, nieoczekiwanie znowu się rozmnożyły i zaczęły jak za dawnych lat uprawiać korsarstwo na szlakach komunikacyjnych łączących marsjańskie bazy. Wtedy właśnie przeprowadzono totalną obławę. Trząsłem się w crawlerze i prawie niczego nie widziałem w tumanach piasku, który wzbijały żelazne gąsienice. Z prawa i z lewa pędziły pustynne czołgi, wszyscy, którzy w nich siedzieli, zgłosili się na ochotnika. Jeden z czołgów wjechawszy na wydmę nagle się przewrócił i ludzie błyskawicznie wysypali się na piach, wtedy i my właśnie wyskoczyliśmy z chmury kurzu, a Ermler złapał mnie za ramię i wrzeszczał coś, wskazując przed siebie. Spojrzałem i zobaczyłem pijawki, setki pijawek — krążyły nad słonym jeziorem w dolinie między wydmami. Zacząłem strzelać, inni też zaczęli strzelać, a Errhler ciągle jeszcze nie mógł się uporać z rakietomiotem własnej konstrukcji. Wszyscy na niego krzyczeli, wymyślali mu i nawet odgrażali się, że go pobiją, ale nikt nie mógł się oderwać od karabinu. Pierścień obławy zacieśniał się i widzieliśmy już błyski wystrzałów z crawlerów idących z przeciwnej strony, a wtedy Ermler przesunął pomiędzy mną a kierowcą zardzewiałą rurę swojej armaty, rozległa się potworna detonacja i ogłuszony i oślepiony upadłem ma dno crawlera. Jezioro zasnuł gęsty czarny dym, wszystkie maszyny stanęły, ustała strzelanina, a ludzie tylko wrzeszczeli i wymachiwali karabinami. Ermler w ciągu pięciu minut zużył całą posiadaną amunicję, crawlery podjechały do jeziora, a my wysiedliśmy, żeby podobijać wszystko, co jeszcze ocalało po rakietach Ermlera. Pijawki wiły się między czołgami, rozgniatały je gąsienice, a ja ciągle strzelałem, strzelałem… Byłem wtedy młody i bardzo lubiłem strzelać. Niestety, zawsze byłem świetnym strzelcem i nigdy nie chybiałem. A strzelałem nie tylko na Marsie i nie tylko do groźnych drapieżników. Lepiej by było, gdybym nigdy w życiu nie brał do ręki karabinu…

Łowca wstał, przeszedł obok wypchanego potwora i powlókł się wzdłuż galerii. Musiał wyglądać nieszczególnie, bo ludzie zatrzymywali się i patrzyli na niego zaniepokojeni. Wreszcie podeszła doń jakaś dziewczyna i nieśmiało zapytała, czy może mu być w czymś pomocna. „Zastanów się, co mówisz, dziewczyno” — powiedział Łowca. Uśmiechnął się z wysiłkiem, wsunął dwa palce w kieszonkę kurtki i wyciągnął przecudowną muszlę z Jajły. „To dla ciebie — powiedział — przywiozłem ją z bardzo daleka”. „Bardzo źle pan wygląda” — powiedziała dziewczyna. „Nie jestem już młody, córeczko — odparł Łowca. — My, starzy, rzadko kiedy dobrze wyglądamy. Zbyt wielki ciężar muszą dźwigać nasze dusze”.

Dziewczyna z pewnością go nie zrozumiała, ale też Łowca bynajmniej tego nie pragnął. Pogłaskał ją po głowie i poszedł dalej. Tylko, że teraz wyprostował ramiona, starał się trzymać prosto i ludzie więcej się za nim nie oglądali.

„Tego mi jeszcze brakuje, żeby dziewczęta się nade mną litowały — myślał. — Zupełnie się rozkleiłem. Chyba już nie powinienem wracać na Ziemię. Powinienem na zawsze pozostać na Jajle, zamieszkać na brzegu Tysiąca Oparzelisk i zastawiać żaki na rubinowe węgorze. Nikt nie zna lepiej ode mnie Tysiąca Oparzelisk, tam byłbym na swoim miejscu. Jest tam wiele zajęć dla myśliwego, który nigdy nie strzela…”

Łowca stanął. Zawsze zatrzymywał się w tym miejscu. W podłużnej szklanej skrzynce na kawałkach szarego piaskowca stała na trzech parach rozcapierzonych krzywych nóg pomarszczona, niepozorna, szarawa jaszczurka. Wśród zwiedzających szary sześcionóg nie wywoływał żadnych emocji. Tylko niewielu znało niezwykłą historię pomarszczonego gada. Ale Łowca ją znał i ilekroć tu przystanął, zawsze ogarniał go religijny nieomal zachwyt dla niepokonanej siły życia. Jaszczurka ta została upolowana w odległości dziesięciu parseków od Słońca, następnie spreparowana, wypchana i ustawiona tu, w Muzeum. Stała tak w gablocie przez dwa lata. I nagle pewnego pięknego dnia na oczach tłumu zwiedzających z pomarszczonej szarej skóry wylazły dziesiątki maleńkich zwinnych sześcionogów. Co prawda w ziemskiej atmosferze wszystkie natychmiast poginęły, spaliły się w nadmiarze tlenu, ale szum się podniósł ogromny i zoologowie do dziś ciągle jeszcze się głowią, jak w ogóle mogło do tego dojść. Zaprawdę, życie jest tym jedynym, przed czym warto schylić czoło…

Łowca spacerował po galeriach przechodząc z pawilonu do pawilonu. Ostre afrykańskie słońce, dobre, gorące słońce Ziemi oświetlało oblane szklistym plastykiem zwierzęta zrodzone pod innymi słońcami, o setki miliardów kilometrów stąd. Łowca znał prawie wszystkie, widywał je wiele razy i nie tylko w Muzeum. Niekiedy zatrzymywał się przed nowymi eksponatami, odczytywał dziwaczne nazwy dziwacznych zwierząt i znajome nazwiska myśliwych. „Maltańska szpada”, „Kropkowany jo”, „Wielki tsin — lin”, „Mały tsin — lin”, „Kapucyn błonkonogi”, „Czarne straszydło”, „Łabędź królewna”… Simon Kreutzer Władimir Babkin, Bruno Belliard, Nioolas Drouoł, Jean Saillieu — junior… Łowca znał ich wszystkich i był teraz spośród nich najstarszy, choć nie miał może najwięcej szczęścia. Ale szczerze się ucieszył, kiedy Saillieu — junior złowił wreszcie łuskowatego skrytoskrzela, kiedy Wołodia Babkin dostarczył na Ziemię żywego mięczaka szybownika, a Bruno Belliard ustrzelił w końcu na Pandorze nosogarba z białą błoną, na którego polował od wielu lat…