Выбрать главу

Wreszcie Łowca dotarł do dziesiątego pawilonu, w którym było niejedno jego własne trofeum. Zatrzymywał się teraz przy każdej prawie gablocie, wspominał. „Oto» Latający dywan«, niekiedy zwany również»Spadającym liściem«. Przez cztery dni nie mogłem wpaść na jego trop. To było na Rużenie, gdzie tak rzadko padają deszcze, gdzie dawno, dawno temu zginął znakomity zoolog Ludwik Porta.»Latający dywan «porusza się bardzo szybko i ma wyśmienity słuch. Nie można na niego polować z pojazdu, trzeba go tropić dniem i nocą, szukając ledwie widocznych oleistych śladów na liściach drzew. Wytropiłem go i od tej pory nikomu innemu już się to nie udało. Saillieu, który bardzo mi tego zazdrościł, często później mawiał, że to był czysty przypadek” — Łowca z dumą dotknął wygrawerowanych na tabliczce liter: „Schwytał i spreparował P. Gniedych”. „Strzelałem do niego cztery razy i ani razu nie chybiłem, ale on żył jeszcze, kiedy spadał na ziemię łamiąc gałęzie zielono — piennych drzew. To było za czasów, kiedy jeszcze strzelałem…”

A oto ślepy potwór z przesyconych ciężką wodą bagien Władysławy. Ślepy i bezkształtny. Nikt nie wiedział naprawdę, jaki mu nadać kształt, kiedy wypychano skórę, wreszcie posłużono się najbardziej udaną fotografią. Goniłem go przez bagniska do brzegu, na którym zastawiłem kilka pułapek, wpadł do jednej z nich i długo potem ryczał wijąc się w czarnej cieczy. Trzeba było aż dwóch wiader beta — nowokainy, żeby go wreszcie uśpić. To było całkiem niedawno, może dziesięć lat temu, wtedy już nie strzelałem… „To jest przyjemne spotkanie”.

Im dalej zagłębiał się Łowca w galerie dziesiątego pawilonu, tym powolniejsze stawały się jego kroki. Dlatego, że bardzo nie chciał iść dalej. Dlatego, że nie mógł nie iść dalej. Dlatego, że zbliżało się spotkanie najważniejsze. I z każdym krokiem przybierało na sile uczucie beznadziejnego niepokoju. A zza szkła już mu się przyglądały okrągłe białe oczy.

Jak zwykle podszedł do niewielkiej gabloty i przede wszystkim przeczytał napis na tabliczce, napis, który od dawna znał na pamięć: „Zwierzęcy świat planety Crookesa, system Gwiazdy EN 92, typ — kręgowce, gromada, rząd, rodzina, gatunek — trójpalczak czteroręki. Upolował P. Gnie — dych. Spreparował dr A. Kostylin”. Potem Łowca podniósł oczy.

W przeszklonej gablocie na pochyło ustawionej, gładko wypolerowanej desce leżała mocno spłaszczona wzdłuż osi poziomej głowa, naga i czarna, z płaskim owalem twarzy. Skóra na przedniej części głowy była gładka i napięta jak na bębnie, nie było warg, nie było czoła, nie było nozdrzy. Były tylko oczy. Okrągłe, białe, o niezwykle szeroko rozstawionych maleńkich czarnych źrenicach. Prawe było lekko uszkodzone i to nadawało martwemu spojrzeniu dziwaczny wyraz. Lin był znakomitym fachowcem — dokładnie taki sam wyraz oczu miał trójpalczak, kiedy Łowca po raz pierwszy pochylił się nad nim w gęstej mgle. Dawno to było temu…

To było przed siedemnastu laty. „Dlaczego to się musiało stać? — pomyślał Łowca. — Przecież wcale nie zamierzałem tam polować. Crookes stwierdził przecież, że na planecie nie ma wyższych form życia, znaleziono tylko bakterie i raczki lądowe. Niemniej kiedy Saunders poprosił mnie, żebym zbadał okolicę, zabrałem na wszelki wypadek karabin….”

Nad kamiennymi osypiskami wisiała mgła. Wschodziło właśnie maleńkie czerwone słońce — czerwony karzeł EN 92 — i wydawało się, że mgła jest purpurowa. Pod miękkimi gąsienicami łazika osypywały się kamienie, z mgły wynurzały się po kolei niewysokie ciemne skałki. Potem coś się na szczycie jednej takiej skałki poruszyło i Łowca zatrzymał łazika. Z tej odległości trudno było zobaczyć zwierzę, a do tego jeszcze ta mgła i to niesamowite oświetlenie. Ale Łowca miał znakomite oko i był doświadczonym myśliwym. Było dla niego oczywiste, że po skałce maszeruje jakieś spore zwierzę, i Łowca ucieszył się, że zabrał ze sobą broń. „Zrobimy z Crookesa balona” — pomyślał wesoło. Otworzył klapę włazu, ostrożnie wysunął lufę karabinu na zewnątrz, wycelował. W chwili gdy mgła nieco przerzedła i garbata sylwetka zwierzęcia ostro zarysowała się na tle czerwonawego nieba — strzelił. I natychmiast z miejsca, w którym znajdowało się zwierzę, buchnął oślepiający fioletowy błysk. Rozległ się głośny trzask, a potem jakiś przeciągły syk. Potem zza żlebu uniosły się kłęby szarego dymu i przyciemniły różową mgłę.

Łowca bardzo się zdziwił. Doskonale pamiętał, że/załadował karabin igłą anestetyczną, która w żadnym razie nie mogła spowodować takiego wybuchu. Po kilkuminutowym namyśle wyszedł z tankietki i udał się na poszukiwanie zdobyczy. Znalazł ją tam, gdzie spodziewał się ją znaleźć — na kamiennym osypisku pod skałą. Było to istotnie czworonożne albo czwororękie zwietrzę wielkości dużego doga, ale tak straszliwie poparzone i okaleczone, że Łowca znowu się zdumiał na widok masakry, którą spowodowała zwykła anestetyczną igła. Trudno było sobie teraz nawet wyobrazić, jaki mógł być pierwotny wygląd zwierzęcia. Stosunkowo nieuszkodzona była tylko przednia część głowy — płaski owal, obciągnięty gładką skórą i białe zagasłe oczy.

Na Ziemi upolowanym zwierzęciem zajął się Kostylin. Po tygodniu zawiadomił Łowcę, że jego zdobycz jest bardzo uszkodzona i nie stanowi żadnej rewelacji — chyba że będzie się ją traktowało jako dowód istnienia wyższych form życia w systemach planetarnych czerwonych karłów — i poradził Łowcy, aby w przyszłości z termitowymi nabojami obchodził się ostrożniej. „Można by pomyśleć, że strzelałeś do niego ze strachu — powiedział rozdrażniony — zupełnie jak gdyby zamierzało na ciebie napaść”. „Ależ ja świetnie pamiętam, że strzelałem do niego igłą” — upierał się Łowca. — „A ja świetnie widzę, żeś je trafił termitową kulą w kręgosłup” — odpowiedział mu Lin. Łowca wzruszył ramionami i nie przeczył dłużej. Oczywiście, ciekawe byłoby dowiedzieć się, co spowodowało taką eksplozję, ale w końcu nie to jest przecież najważniejsze.

„Tak, wtedy się wydawało, że to zupełnie nie ma znaczenia — rozmyślał Łowca. Wciąż jeszcze stał zapatrzony w płaską głowę zwierzęcia. — Pośmiałem się z Crookesa, posprzeczałem się z Linem i zapomniałem o wszystkim. A potem przyszło zwątpienie, a w ślad za nim — nieszczęście”.

Crookes zorganizował dwie wielkie ekspedycje. Przeszukał na swojej planecie olbrzymie przestrzenie. I nie znalazł ani jednego zwierzęcia, które przekraczałoby rozmiarami małego raczka. Za to na południowej półkuli, na skalistym płaskowzgórzu odkrył nie wiadomo czyje pole startowe — okrągłą płaszczyznę stopionego bazaltu o średnicy mniej więcej dwudziestu metrów. W pierwszej chwili to odkrycie wzbudziło zainteresowanie, ale później okazało się, że gdzieś w tym rejonie lądował Saunders na gwiazdolocie, który wymagał niewielkiego remontu, i wszyscy o odkryciu Crookesa zapomnieli. Wszyscy oprócz Łowcy. Ponieważ już w tym czasie zrodziły się pierwsze wątpliwości.