Kiedyś, przypadkiem, w leningradzkim Klubie Astronautów Łowca usłyszał historię o tym, jak to na planecie Crookesa omal nie spłonął żywcem inżynier pokładowy. Wyszedł na powierzchnię planety z uszkodzoną butlą tlenową. W butli był przeciek, a atmosfera planety Crookesa nasycona jest lekkimi węglowodorami, które gwałtownie reagują z tlenem. Na szczęście zdołali zerwać z chłopaka płonącą butlę i skończyło się tylko na lekkich poparzeniach. Łowca słuchał tej opowieści i przed jego oczyma pojawił się fioletowy błysk nad czarną skałką.
Kiedy na planecie Crookesa odkryto to nieznane pole startowe wątpliwości przerodziły się w straszną pewność. Łowca popędził do Kostylina. „Kogo ja zabiłem?! — krzyczał. — To było zwierzę, czy człowiek? Lin, kogo ja zabiłem?” Kostylin słuchał i twarz nabiegała mu krwią, wreszcie ryknął: „Siadaj! Przestań histeryzować jak stara baba! Jak śmiesz tak do mnie mówić? Myślisz, że ja, Aleksander Kostylin, nie jestem w stanie odróżnić istoty rozumnej od zwierzęcia?” — „Ale to pole startowe!”… — „Sam lądowałeś na tym płaskowzgórzu razem z Saundersem…” — „Eksplozja!… Przestrzeliłem mu butlę z tlenem!” — „Nie trzeba było strzelać termitowymi nabojami w węglowodorowej atmosferze” — „Nawet gdyby było tak, jak mówisz, to przecież Crookes nie znalazł tam ani jednego więcej trójpalczaka! Teraz wiem, to był obcy astronauta!” — „Baba! — wrzeszczał Lin. — Histeryczka! Na planecie Crookesa mogą jeszcze przez najbliższe sto lat nie znaleźć ani jednego trójpalczaka! Ogromna planeta, pełna grot i pieczar, dziurawa jak ser szwajcarski! Miałeś po prostu szczęście, głupi durniu, tylko że nie umiałeś go wykorzystać, i zamiast zwierzęcia przywiozłeś mi trochę zwęglonych kości!” Łowca zacisnął pięści, aż zatrzeszczały stawy.
— Nie, Lin — wymruczał. — Ja ci nie przywiozłem zwierzęcia, przywiozłem ci kości obcego astronauty…
„Ile słów straciłeś niepotrzebnie, Lin! Ile razy mnie przekonywałeś! Ileż razy mi się wydawało, że wątpliwości minęły raz na zawsze, że znowu mogę oddychać spokojnie i nie czuć się mordercą… Że mogę żyć jak wszyscy ludzie. Jak te dzieci, które bawią się mimikrodonami… Ale sprytnym sylogizmem nie da się zabić zwątpienia”.
Łowca położył dłonie na przezroczystym pudle ł przywarł twarzą do plastyku. — Kim jesteś? — zapytał z beznadziejnym smutkiem.
Lin zobaczył go z daleka i jak zawsze zrobiło mu się ogromnie żal tego śmiałego i wesołego niegdyś człowieka, załamanego pod ciężarem własnego sumienia. Ale Kostylin udał, że wszystko jest w najlepszym porządku, że wszystko jest równie wspaniałe, jak wspaniały jest słoneczny dzień nad Cape Town. Głośno postukując obcasami podszedł do Łowcy, poklepał go po plecach i umyślnie rześkim głosem zawołał: — Koniec spotkania! Głodny jestem jak wilk, Polly!
Idziemy teraz do mnie na pyszny obiad! Marta ugotowała dziś na twoją cześć prawdziwą ochsenschwanzsuppe! Chodźmy, Łowco, ochsenschwanzsuppe czeka! — Chodźmy — cicho powiedział Łowca.
— Już dzwoniłem do domu. Nie mogą się doczekać, kiedy cię zobaczą, marzą o wysłuchaniu twoich opowiadań.
Łowca skinął głową i powoli poszedł w kierunku wyjścia. Lin popatrzył na jego przygarbione plecy i odwrócił się. Jego oczy napotkały martwe spojrzenie oczu zza przezroczystej tafli. „Porozmawialiście sobie?” — zapytał w milczeniu Lin. „Tak”. — „Nic mu nie powiedziałeś”. — „Nie”. Lin spojrzał na tabliczkę… „trójpalczak czteroręki. Upolował P. Gniedych. Spreparował dr A. Kostylin”. Lin znowu obejrzał się na Łowcę i szybko, ukradkiem, dopisał palcem po słowie „czteroręki” słowo „sapiens”. Na tabliczce nie pozostał oczywiście żaden ślad, ale Lin i tak pośpiesznie przetarł ją dłonią.
Doktorowi Aleksandrowi Kostylinowi też było ciężko. On przecież wiedział z całą pewnością, wiedział od samego początku…
Przełożyła Irena Lewandowska
Władimir Grigoriew
Własne drogi ku Słońcu
Profesor postukując obcasami zbiegł po trapie na pas startowy i poszedł w ślad za rulonem. Dywan popędził niedosłyszalnie. Popędził, lecz natychmiast przyhamował dostosowując się do szybkości możliwej dla człowieka, który odwykł od swojego prawdziwego ciężaru wyznaczonego przez ciążenie ziemskie.
— Na prawo, na lewo, naprzód — dyktował z punktu dyspozytorskiego ktoś niewidzialny, a profesor podporządkowywał się z zadowoleniem, ślizgając się wśród rozstępującego się przed rulonem tłumu.
Przyjemnie jest czuć własny ciężar. Przyjemnie się podporządkowywać! Przez półtora roku dowodził wszystkimi, tęskniąc do czasów, kiedy można było rozkazywać tylko samemu sobie. Och, jakże miło jest rozkazywać jedynie samemu sobie! Teraz wszyscy witają go tu, na Ziemi. Powrócił. Wszyscy pragną, aby się odezwał, gestykulował. On jednak ma w gardle kłak waty. Cóż powiedzieć? Jak przemówić? Nie sposób tego opowiedzieć i opisać…
(Gdyby widziano jego twarz wtedy, gdy pancerz grawitonów drgnął i ugiął się. A odłamki bryznęły i zawirowały wzdłuż linii siłowych. Nikt nie widział — to dobrze!)
Ludzie witali profesora najgłębszym milczeniem. — Żadnych emocji! — nakazało konsylium lekarskie. — Nerwy profesora są u kresu.
Nikt z nich, lekarzy, nie wiedział na pewno, czy to nerwy u kresu, czy coś innego. Ostatnio psychoindykator wysyłał całkowicie niepojęte wykresy jego stanu. Krzywe wypisywały płatki, pąki, kwiaty albo też wchodziły na idealne plateau, unosiły się nad osiami niczym ptaki nad stepem. Lekarze gubili się w wykresach, dyskutowali. Wszyscy jednak stawiali się w jego położeniu i powiadali: „U kresu”. Tak, po półtorarocznej pracy gabinetowej przywykł do ciszy absolutnej, próżniowej. Odgłosy ziemskiej krzątaniny nie przenikały do głębin hermetycznie zamkniętego gabinetu zawieszonego w przestrzeni kosmicznej gdzieś między Ziemią a Księżycem. Stamtąd właśnie kierował całą tą wspaniałą, pasjonującą i nie ma co ukrywać, wymagającą takiej inteligencji operacją, że niewielu tylko intelektualistów Ziemi zdecydowało się podnieść rękę w odpowiedzi na pytanie: „Kto?”…
„Czyżby tak bali się o moje bębenki? — zastanawiał się profesor, z niepokojem wpatrując się w milczące tłumy. — Dlaczego milczą?”
Zarządzenie troskliwych stróżów zdrowia profesora było oczywiście niepotrzebne. Żadne tysiącuste, stadionowe „hura!” nie mogło dziś zagłuszyć burzy radości wznoszącej się falami w piersi profesora.
Wielka Połączona Orkiestra Barwomuzyczna z dziesiątą częścią siły pomrukiwała potpourri z marszów protonowych. Profesor machnął ręką: „Głośniej!”. Dyrygenci z przestrachem obejrzeli się na muzyków. — Jeszcze głośniej! — profesor zdecydowanie przeciął dłonią powietrze.
Jedna z rubinowych trąb, ryzykując, szczeknęła, i rozlała strumienie różnobarwnych wiązek laserowych, zawarczały samobieżne bębny na poduszkach powietrznych, a wśród ludzi wszczął się ruch. — Hur — r — ra! — jak po trybunach przetoczyło się nad obnażonymi z szacunkiem głowami.
Profesora uniesiono na rękach, a dywan potoczył się w przeciwnym kierunku.
Odprowadzano go nie tak. Zaciemniony startodrom, tuzin doświadczonych współpracowników, małomówni prezesi akademii. Przytłumione odgłosy rozkazów. „Blok zasilania…” — „Gotów!” — „Czujnik mas krytycznych…” — „Gotów!” Odkleił kieszeń, wsunął tam magnetofon, zakleił na powrót.