„Miłość ma skrzydła jak ptak!” — pobzykiwało w kieszeni.
Wtedy, przed startem, plan operacji w ogóle mieścił się w głowie profesora. Pomocnicze pole siłowe, w jego biegunach — grawitatory do zakrzywiania przestrzeni, i tak dalej. A on był chyba spokojniejszy od innych, którzy ani nie znali tego planu, ani nie mieli swojego. Coś niecoś już zrozumiał, zdążył skonfrontować, porównać. Na razie jednak nie zdecydował się o tym mówić głośno. Powiedzieć, znaczyło napędzić stracha wielu ludziom, a w owych dniach biedne nerwy i tak zaczynały odmawiać posłuszeństwa. „Potem, za miesiąc” — postanowił nieodwołalnie.
Zadanie było następujące. Przed półtora rokiem z przypadkowych, jak się początkowo zdawało, pozakosmicznych przyczyn wzrosła prędkość obiegu Ziemi dokoła Słońca. I z każdym dniem prędkość ta nieustannie wzrastała. Obliczenie tak łatwe jak uczniowskie zadanie domowe wskazało, którego dnia i o której godzinie Ziemia kołysząc kontynentami porzuci dawną marszrutę i pomknie — mówiąc nienaukowo — gdzie pieprz rośnie. (Później to obliczenie na poziomie zadania szkolnego znalazło się nawet w normalnych programach zadań domowych, wypierając z nich szczegółowsze i rozwiązywane z mniejszym zapałem zadania dotyczące ucieczki Księżyca.)
Bardziej skomplikowany rachunek zdradził trajektorię dalszej podróży. A zupełnie już zawiły zestaw obliczeń ujawnił pewien nader niemiły szczegół: przebiegłszy złożoną elipso — spiralę glob ziemski wyrżnie w środek odległej planety „Piątak”, zwanej tak ze względu na pewne podobieństwo do zdawkowej monety. Wtedy… Wszyscy już wiemy, co wtedy nastąpi. Fajerwerk odłamków!
Jakie siły odciągnęły Ziemię od jej dawnej, wypróbowanej gwiazdy? Jakim prawem trajektoria w podejrzany sposób przebiega przez samo centrum „Piątaka”? Komu to potrzebne?
Podręczniki fizyki i astronomii znikły z kontuarów jak zdmuchnięte. Ojcowie rodzin ze wzdraganiem się i drżeniem podkradali podręczniki z wypchanych teczek obiecującej młodzieży. Za jeden używany egzemplarz proponowali akwarium z ośmiornicą, pęczek suszonych afrykańskich głów albo zestaw lewitacyjny o działaniu zegarowym.
— Komu to potrzebne? A właśnie, komu!… — profesor nie chciał wierzyć w tę hipotezę, sprawy wiary jednak dawno już utraciły swój pierwotny sens. Mieści się w światopoglądzie, nie mieści się — trzeba sprawdzić! Zasiadał do działających, funkcjonujących modeli Starego i Nowego Kosmosu.
Tam, w pulsującym mroku przestrzeni, drżą na swoich orbitach olbrzymy, karły, planety i zwyczajne drobne ciała, okruchy. Zamrożone i wulkaniczne, spopielałe i dopiero wchodzące w okres siły, w tryb zapewniający maksymalną potęgę, lecz w równej mierze znikome wobec nieskończonej mnogości podobnych sobie, splatają swoje trajektorie i pola oddziaływania w jednolity, sprawny, miarowo oddychający organizm. Niech ktoś spróbuje upilnować każdej komórki, każdej kapilary nieograniczonego, żywego kłębowiska!
Profesor nie stawiał też sobie takiego zadania. Poszukiwał wyrywkowo właśnie tego, co potrzebne było zaraz, w tej chwili. Zobaczył na przykład, że drobna „Centavo — prim” uciekła, nie, jeszcze nie uciekła, ale tylko czekać, jak się wyrwie, jak opuści swego niebieskiego karła. Albo „Tugrik”: czworokątny, spracowany jak seryjna waliza, odpłynął od swego czerwonego olbrzyma. Bezpowrotnie. Wpół drogi do „Piątaka” kołysze się także przeciętna, niezdolna do życia „Nocka”. Wykryto ją sto lat wcześniej, smętnie umieszczono w katalogu i natychmiast zapomniano. Krzywa wykaże! Ale właśnie odeszła…
Obiektów, które wyrwały się z orbit, profesor naliczył z górą tuzin. Długim, rozciągniętym szeregiem zmierzały bezradnie w równych odstępach czasu w jeden punkt — prosto w serce „Piątaka”.
— Do stu diabłów! Pięknie idą! — zachwycony wykrzyknął profesor odrywając się od obliczeń. — Pięknie… — powtórzył mięknąc. W taki sposób doświadczony zawodnik dostrzega sam wytworność niepospolitego uderzenia partnera, by zaraz pogrążyć się w niezbornym stanie nokautu, oszołomienia.
Sekundę albo dwie profesor spędził jak w niebycie. Natychmiast jednak zrywem wy trenowane j woli wziął się w garść, wyprostował…
Nie sami więc budujemy. To znaczy, że coś funkcjonuje, oddziaływa, uprowadza. Jakiś mechanizm — falowy, grawitacyjny. To znaczy… — wypowiedział to twardo, pełnym głosem, przez zaciśnięte zęby.
Zapomnieć o wszystkim, myśleć tylko o jednym. Od tej chwili gimnastyka zaczynała odgrywać rolę nie mniejszą niż równania i obliczenia.
Profesor pierwszy podniósł rękę odpowiadając na decydujące w owych dniach pytanie: „Kto się podejmie?”. Dowódcy trzeba było stanowczego, terminy skracały się coraz bardziej. — „Piątak” to tarcza strzelnicza. Poligon. Wiązka fal grawitacyjnych wybiegająca z planet konstelacji „273EA???…X” otacza Ziemię i prowadzi ją do tarczy. Cel eksperymentu mieszkańców „273EA???…X” to zbadanie jądra Ziemi metodą rozszczepienia wskutek uderzenia o tarczę. Sygnał zagrożenia do mieszkańców „273EA???…X” wysłano, kiedyś do nich dotrze. Zaczynamy budowę pancerza grawitacyjnego. Pancerz jest jedynym rozwiązaniem — tej treści depeszę nadał profesor po miesięcznym milczeniu w swojej hermetycznej celi. Równo miesiąc, tyle bowiem wyjednał profesor na absolutne milczenie.
…Kolumna samochodowa gnała przez ulice zatarasowane wiwatującymi tłumami. Komitet amatorskiego stowarzyszenia „Podaj gwiazdę” nacisnął, lekarze ocenili więc sytuację na nowo. „Wiwatować!” — rozniosła się obowiązująca wszystkich komenda.
Raz po raz przed samochodem wyrastały gigantyczne transparenty z jaśniejącymi schematami pancerza grawitacyjnego. Na niektórych profesorowi udawało się odróżnić swój własny, lekko poprawiony i nieco uszlachetniony profil. Profesor się uśmiechał. No to co? Przecież uczciwie zapracował na nowy profil. Promień grawitacyjny „273EA???…X” zatrzymany, skuty. Spożytkowuje się go w celach pokojowych. Ziemia krąży tam, gdzie dawniej! Chociaż pancerz grawitacyjny tu i ówdzie się nadwerężył, to jednak swoją rolę spełnił.
Teraz, kiedy kryzys był już zażegnany, profesor mógł słusznie uważać, że mu się po prostu powiodło. Operacja „Powrót do Słońca”, eksperyment unikalny w dziejach nauki, hurtowe sprawdzenie większości istniejących teorii (a któryż z oddanych sprawie specjalistów nie snuje marzeń o takim powszechnym sprawdzeniu!), ogromne przedsięwzięcie przemysłowe. Ale kiedy teoria i praktyka zespoliły się już na tyle, wiele ludzi stanęło wobec zagadnienia bez wyjścia: która część wyszła lepiej na tym zespoleniu? A „273EA???…X” — ee, niech się wykosztują, niech wysyłają bezmiar energii. Zwinięta przez pancerz grawitacyjny w pierścienie, przetransformowana, huczy ona w przewodach wysokiego napięcia, biegnie do zakładów wielkiej chemii i na pola kukurydziane.
Po prostu się poszczęściło. Plakaty z profilem profesora unosiły się jak ptaki nad poboczami dróg, a triumfalny, lecz nie pozbawiony pewnej ironii uśmiech znaczył jego twarz piętnem niepokoju. Nagle jednak rysy jego twarzy stężały, czoło zaś przeorały zmarszczki. Gwałtownie porwał się z siedzenia, jakby ujrzał przed sobą nieoczekiwaną przeszkodę, i przechyliwszy się do kierowcy krzyknął mu coś prosto w ucho. Wrzawa tłumu sprawiła, że nikt nie dosłyszał, co właściwie wykrzyknął profesor. Ale kierowca usłyszał. Przestraszony odwrócił się i rozłożył ręce odrywając je na chwilę od kierownicy. Nie, powiada, nie można. Wówczas profesor krzyknął znowu, rozkazująco machając ręką. Samochód profesora wyskoczył raptownie z całej kolumny, rozpędził się i rycząc rzucił się w uliczki. Orszak sekundę marudził, a potem zgrzytając przeraźliwie hamulcami z trudem wstrzymał rozpęd, zatrzymał się i także wpadł tam, w nie dające się przewidzieć zaułki.