— Szybciej, szybciej — nalegająco szeptał profesor, choć samochód i tak już ciskało z jednej strony na drugą jak kuter na sztormowej fali. A cały orszak ciskało w ślad za nim. — Podajcie wasze współrzędne! Podajcie współrzędne… — rozpaczliwie nawoływały punkty dyspozytorskie. Ale wszyscy tylko wzruszali ramionami. — Tu! — rozkazał profesor.
Limuzyna przystanęła i zamarła. Profesor wyskoczył. Natychmiast z pojazdów podążającego za nim orszaku powyskakiwali inni ludzie. Teraz wszyscy zobaczyli, dokąd pognał profesor, łamiąc cały porządek uroczystości. Do cyklotronu, do potężnego narożnika ze szkła i mas plastycznych, który wrzynał się w dzielnice miejskie na kształt dziobu okrętu prującego przestwory mórz. Wszyscy wiedzieli, że tu przed wyruszeniem w kosmos pracował profesor. „Służba cząstek elementarnych” — widniało nad frontowym wejściem. — Koledzy! — głos profesora przeszedł w falset. — Do Głównego Wyłącznika!
I wszyscy rzucili się za nim przestronnymi chodnikami ze szkła i tworzyw sztucznych. — Koledzy! — powiedział profesor oddychając z trudnością. Ruchoma rękojeść wyłącznika wznosiła się nad jego głową. — Tutaj bezpośrednio przed moim odlotem w komorze cyklotronu krążyła cząstka. Zdumiewająca cząstka. Najdoskonalsza z cząstek elementarnych. Chcieliśmy ją rozszczepić przez uderzenie w tarczę. Jednakże za każdym razem podlatując do tarczy, omijała ją. Jakby sama decydowała. Jakby nie chciała zginąć. Zdumiewało nas to. Nie mogliśmy tego zrozumieć. Sądziliśmy, że zrozumiemy, kiedy rozbijemy ją na części. I z każdym dniem przypieraliśmy ją do celu coraz bliżej i bliżej.
Słowa profesora niosły się echem po pustej przestrzeni wielkiej sali i tonęły w miękkich okładzinach sufitów. Ludzie stali w milczeniu, nie rozumiejąc jeszcze, po co profesor przywiózł ich tu, do poddanego konserwacji półtora roku wcześniej cyklotronu. Skądś, z plątaniny zakurzonych rur wyszedł człowiek w zatłuszczonym fartuchu. Asystent pracowni oddziaływań wzajemnych. W jego lewej ręce brzęczał jeszcze poszukiwawczy czujnik pasożytniczych wiązek energetycznych. Asystent wygramolił się z jakiegoś włazu do użytku służbowego i zastygł oparty na grubym, wypolerowanym dłońmi trzonku okrętowego szwabią. Nikt go nie zauważył.
— Przypieraliśmy ją coraz bardziej — ręka profesora legła na emaliowanej rękojeści Głównego Wyłącznika — potem wyleciałem w kosmos, doświadczanie poddano konserwacji. Cząstka krąży dotychczas. Wszystkie jej manewry dokładnie odpowiadają naszym manewrom powrotu ku Słońcu, Zgodnie z tymi samymi równaniami. Czy rozumiecie?! To cząstka rozumna. Może i ona wysyłała do nas sygnały zagrożenia. Trzeba ją uratować! Wyłączyć pola przyśpieszające… — profesor z determinacją pociągnął dźwignię rękojeści ku sobie.
— Za późno, profesorze — niegłośno odezwał się asystent pozostawiony przy cyklotronie.
Wszyscy odwrócili się ku niemu. Stał jak przedtem oparty o swój szwabel. — Komorę próżniową cyklotronu wypełniło powietrze. Cząstka przebiła ścianę. Wyrwała się na zewnątrz…
Przełożył Bolesław Baranowski
Władimir Grigoriew
Zgodnie z prawami nauk nieścisłych
Ameby, wymoczki i inne organizmy, które wskutek doboru naturalnego i walki o byt osiągnęły mikroskopijne wymiary, były namiętnością Izjumowa, w godzinach służbowych szanowanego profesora mechaniki teoretycznej. No i co z tego? Inni poświęcają swój wolny czas rybkom w akwarium, pieskom, uprawiają w warunkach domowych banany. Profesor zaś oddawał swoją cierpliwość temu rokującemu wielkie nadzieje, a ukrytemu przed wzrokiem przytłaczającej większości ludzi światu najdrobniejszych zwierząt.
Zapał kolekcjonera mocno związał Izjumowa z tymi ruchliwymi, żarłocznymi, lecz w gruncie rzeczy niewinnymi stworzeniami. Godzinami mógł on opowiadać o narowach i podstępach pierwotniaków, za każdym razem po nowemu. Opowiadanie kończyło się tylko zawsze tymi samymi słowy:
— Jednokomórkowce! A mimo to jakaż tam rozmaitość — jądro, protoplazma, otoczka — w tym miejscu profesor robił tajemniczą pauzę, lustrował obecnych znaczącym spojrzeniem i dodawał: — Ale mimo wszystko ich życie w niejednym podobne jest do naszego… — Ejże… — sprzeciwiał się jakiś adorator chartów i jamników, specjalista od wałów korbowych.
— Moglibyście przyjść raz i drugi wieczorkiem — wabił Izjumow. — Posiedzimy przy mikroskopie, to sami się przekonacie.
Ale znajomi dlaczegoś nie przychodzili. Takie lekceważenie oczywiście martwiło Izjumowa i wprawiało go po prostu w zakłopotanie. Jego samego nie mierziło oglądanie wszelkiego rodzaju osobliwych seterów — sznelklopsów, przychodził też na fajfy z bananami domowego chowu. Ale wszyscy ci liczni sąsiedzi i przyjaciele z pracy wprawdzie słuchali, żeby jednak przyjść i poważnie, zażyłe spędzić wieczór przy mikroskopie, na to ich się złowić nie dało. Zbywali go żartami. Ktoś oświadczał, że opowiadania Izjumowa same przez się wyczerpują temat, i że po nich nie ma co robić przy mikroskopie. Natomiast sąsiad zajmujący się hodowlą unikalnej odmiany drapieżnych szablozębych królików obawiał się jakby potwierdzenia, że jego życie nie różni się od życia wymoczków.
— Zrozumcież — bezowocnie protestował profesor — nie używam przenośni. Że tak powiem, dla reklamy zamierzenia…
Takie postępowanie przyjaciół profesor usprawiedliwiał konsumpcyjnym charakterem ich własnych namiętności. Banan można zjeść, z mądralą sznelklopsem choćby rozmawiać spacerując po bulwarach, a z szablozębym królikiem Stieńką, który przegryzł gardło buldogowi sąsiada, zwanemu Krabem, uda się nawet wyprawa na tygrysa. Ale co za korzyść z ameby? Abstrakcyjne zainteresowania!
Jednakże sukcesy praktycznych sąsiadów tylko rozpalały wyobraźnię Izjumowa, toteż jeszcze gorliwiej zgłębiał tajemnice drobnoustrojów. Szczególną opieką otaczał Izjumow odmiany wyhodowane własnoręcznie. Były i takie.
Do jego kolekcji trafiały egzemplarze o dwóch wiciach, z kilkoma jądrami albo zgoła ich pozbawione, a także z wieloma otoczkami — odmiana najlepiej przygotowana na wszelkie okoliczności życia.
Najniezwyklejsze zaś okazy zrodziły się w owej kolbie, która pewnego razu przypadkiem pozostała przy otwartym oknie. Przebywały w niej pospolite na pierwszy rzut oka pantofelki, mało kto wiedział więc o ich dziwnej, chorobliwej niemal wrażliwości na zmianę warunków egzystencji. W dwuwiciowym towarzystwie same też przybierały wygląd dwuwiciowców, w innej kompanii zdołały się gdzieś postarać o niepotrzebne otoczki i znowu na pozór nie różniły się od przedstawicieli większości. Ale znalazłszy się w swojej kolbie odzyskiwały znowu swe pierwotne rysy.
Nieznaczne przegrzanie albo — przeciwnie — przechłodzenie mogło od razu wygubić wrażliwe osobniki. Aż tu Izjumow zostawił je przy rozwartym oknie, w samym centrum przeciągów i spadków temperatury. Teraz należało więc oczekiwać, że epidemie grypowe i inne zaczną dziesiątkować mieszkańców zapomnianego naczynia.
Izjumow, rzecz jasna, mocno się przestraszył stwierdziwszy takie niedbalstwo i nawet nie od razu zdecydował się spojrzeć w okular na skutki rozszalałej katastrofy. Bolesne uczucie niepowetowanej straty zalało duszę profesora. A dobrze by było jeszcze wypatroszyć tuzin pierwotniaków dla wyższych celów badania naukowego; koniecznych ofiar się nie uniknie. Ale tak ni stąd, ni zowąd, wyprawić do praojców całą kolonię — wstyd!
Czy to jednak wiatry przyniosły ze sobą szczególnie ożywiającą świeżość, czy podniecające hałasy ulicy pobudziły wrażliwą naturę mieszkańców kolby, dość, że Izjumow nie wykrył ani jednego martwego egzemplarza.