Выбрать главу

Mało tego — w mikroskopie dobrze się dało dostrzec, że zachowują się one z większym ożywieniem niż zwykle, błyskawicznie przecinając zawartość naczynia. — Żywotne! — radośnie skonstatował Izjumow odrywając się od mikroskopu.

Profesor wiedział, że na przykład muzyka wyraźnie przyśpiesza czynności żywej komórki. Przy akompaniamencie pięknej, orzeźwiającej muzyki komórki przyzwyczajały się do sytuacji, w których nawet wirusom kiepsko się wiodło. Czyżby jednak przypadkowy splot ulicznych hałasów wytworzył na jakiś czas harmonię muzyczną i w ten sposób uratował historię eksperymentu od żałosnego końca?

Czy aby hałasy? Muzyka tramwajów i wywrotek? — rozważał Izjumow, nie wiedząc z radości, gdzie postawić cenną kolbę. Natychmiast nasypał do niej najlepszego proszku czekoladowego „Mokka” i umieścił ją w delikatnym ultrafiolecie, w którym — jak wiedział — pierwotniaki lubiły się opalać. A kilka łez radości, które zaplątały się w przystrzyżonej profesorskiej bródce, zniknęło w głębi eksperymentalnego naczynia.

To otrzeźwiło Izjumowa — w kolbie obca substancja! Zneutralizować!

Szybkim nawykowym ruchem profesor narzucił kitel, w powietrzu mignęła lekarska czapeczka, a na rozcapierzone palce nasunęła się guma rękawiczek — i profesor zastygł nad mikroskopem. Jedna jego ręka poruszała regulującymi pokrętłami przyrządu, druga zawisła nad półką, gotowa do złapania w odpowiednim momencie flakonu z płynem neutralizującym.

Tym razem jednak nie było flakonowi sądzone przechylić się nad kolbą. Pozostał on na półce, to bowiem, co odbywało się w głębi naczynia, całkowicie wykluczało konieczność neutralizacji. Nie tracąc kształtu łzy oblepione ze wszech stron mnóstwem jednokomórkowców powoli spływały na dno ściągane wspólnymi wysiłkami całej armady pierwotniaków. Profesor Izjumów skoczył w bok i wlepił nieuzbrojone oczy w kolbę. Sprawiał wrażenie człowieka, który usnął — dajmy na to — pod surowymi sklepieniami konserwatorium, a obudził się w skleconej z desek jarmarcznej budzie do jazdy po pionowej ścianie. Ciaśniej naciągnął rękawiczki i znowu przywarł do okularu. Nie było wątpliwości. Na samym dnie dobiegało właśnie końca zamurowywanie jakąś subtelnie brązową substancją zwalonych na kupę łez. Skład owej substancji profesor określił od razu — czekolada w proszku „Mokka”. Przysunął więc do mikroskopu aparat filmowy, który zaterkotał robiąc rzadkie w naszych czasach ujęcia roboczego entuzjazmu jednokomórkowców.

Pierwotniaki zaś się nie krępowały. Bez niepotrzebnej krzątaniny i bez zderzeń przecinały we wszystkich kierunkach przestrzeń kolby. I tylko jeden z nich zachowywał niewzruszony spokój. Pokryty licznymi gruzełkami — mackami mienił się wszystkimi barwami tęczy i majestatycznie kołysał tuż przy ściance, pozując niejako przed obiektywem aparatu filmowego. Raz po raz podfruwali do niego inni uczestnicy wypadków, przez chwilę kołysali się obok, jakby wysłuchiwali rozkazów, potem na złamanie karku gnali z powrotem w wir energicznej działalności.

— Ho — ho — ho — w zamyśleniu wymamrotał profesor opadając na oparcie fotela. — Nowa odmiana. Przyniosło z ulicy. Nikomu jeszcze nie znana forma. I to jaka! Kierująca się zasadami organizacji. Hm, hm! — Profesor zawzięcie pocierał dłonie przechadzając się po gabinecie.

Był to zaiste dla Izjumowa dzień szczęśliwych przypadków i odkryć. Zdobyć taką odmianę, w dodatku tak prosto. Przecież za tę jedną kolbę oddałby wszystkie inne i mikroskop na dokładkę.

Ten dzień od razu przybliżył profesora ku dawno upragnionemu i, zdawać by się mogło, ginącemu już celowi. Czuł, że nowa odmiana pomoże wreszcie rozstrzygnąć zagadnienie, dla którego on, profesor nauk ścisłych, zagłębił się w te wieczorne obserwacje mikrokosmosu.

Pies cieszy się i rozpacza. Życie sąsiedzkich jamników i sznelklopsów świadczyło o tym bezspornie. Zimnokrwistej rybie także nie jest obce poczucie szczęścia — nie bez podstaw w pewnych porach bije ogonem i srebrzyście wypryskuje nad podświetloną gładź akwariów. Ale dalej, niżej na drabinie rozwoju fizycznego i umysłowego? Żuki, ważki, boże krówki, inne owady, ślimaki i mikroby? Czy na pewnym poziomie małości natura postawiła sztywną zaporę, poza którą morze namiętności przestaje toczyć swoje pieniste fale?

Wierny metodom nauk ścisłych, w znacznej mierze opartych na pojęciu wielkości zmierzającej do zera, profesor Izjumow i w tym wypadku sięgnął do znikomo małych organizmów. Na ich przykładzie zagadnienie uzyskiwało rozwiązanie zasadnicze: jeżeli wolne są od działania emocji, to gdzieś wznosi się zapora.

Aliści wyhodowane na pożywkach pierwotniaki zachowywały się powściągliwie, nie okazywały ani radości, ani rozpaczy, toteż jedynym, kogo to martwiło, był sam Izjumow, później jednak przywykł i zaczął się zadowalać małymi radościami kolekcjonera. Aż tu nagle takie szczęście!

Jednokomórkowce, które już dawniej naśladowały, co tylko się dało, teraz wzięły się do dzieła ze zdwojoną energią. Przez całą dobę tłoczyły się wokół tęczowego przybysza i od czasu do czasu same grały innymi barwami widma. Patrzcie tylko, jakie jesteśmy. Przyjdzie czas, to zalśnimy nie gorzej niż inni.

Wkrótce mieniących się tęczowo osobników było tyle, że Izjumowa kosztowało wiele trudu odnajdywanie protoplasty tego całego zjawiska. Rozmieścił tedy ów ludek po różnych butelkach w taki sposób, by w każdej z nich znalazł się choć jeden tęczowy egzemplarz.

Można było oczekiwać, że żyjątka się speszą. Było jednak inaczej. W każdym naczyniu ustaliła się ścisła subordynacja, a ogólny porządek — jak dawniej — nadawał jaśniejący okaz.

Izjumow zrozumiał, że nowe zjawisko nieodwołalnie utrwaliło się w życiu drobnoustrojów, znowu więc zebrał je wszystkie w wielkim szklanym wiadrze.

Tydzień mijał za tygodniem, a pierwotniaki wcale nie kwapiły się z mieszaniem swoich oddziałów: teraz każdej butelce odpowiadała pewna część objętości wiadra. W jednym miejscu zaczynały powstawać konstrukcje z mikroskopijnymi komórkami („powierzchnia mieszkalna!” — zrozumiał profesor), w innym zielenił się dywan wodorostów — tam rozstrzygano problemy aprowizacyjne. Słowem, zasady rejonizacji i specjalizacji ugruntowały się w łonie przezroczystego antałka.

Czasem tylko wszystkie żyjątka, jak na komendę, porzucały pracę i gromadząc się w łańcuszki zaczynały sunąć w tak szaleńczych korowodach, że profesorowi ćmiło się w oczach, a w wiadrze biły źródła i tryskały fontanny jak w gotującym się imbryku. Profesor niemal nie wątpił, że objawy emocji są niezbite. I że anatomiczny dowód wcale nie kryje się za siedmioma górami. Należało tylko doczekać sekcji okazów i zbadać nerwowe ośrodki percepcji emocjonalnej.

Zjawisko świecenia wzmogło się tymczasem w takim stopniu, że na poszczególne egzemplarze trudno było patrzeć, bo oczy bolały. Wieczorami, po zakończeniu notatek w dziennikach laboratoryjnych, Izjumów szeroko otwierał okna, wyłączał światło i wygodnie sadowił się w fotelu na wprost szklanego wiadra. Warstwa wody w naczyniu świeciła teraz równym mlecznym blaskiem, tu i ówdzie zapalały się drżące gwiazdki, a utajone pluski wplatały się w odgłosy miasta obijające się po zaciemnionym pokoju.

Profesor zapuszczał długie, zamyślone spojrzenia w otwór okienny, patrzył też na mieniące się w mroku wiadro, a palce jego wystukiwały na poręczy fotela oktawę za oktawą. Co odbywa się tam w tym cichym odmęcie, w malutkim oceanie z własnymi prądami i wirami? Wczoraj jeszcze profesor mógł zdecydowanie odpowiedzieć: to i to, wszystko zgodnie ze znanymi prawami mikrobiologii. W ostatnich jednak godzinach w duszę profesora wkradło się wrażenie, jak gdyby egzystencja lokatorów wiadra wypełniała się nową, tajemniczą treścią. I jak gdyby wystarczyło tylko, by on, Izjumow, podszedł do wiadra, a wszyscy jego mieszkańcy natychmiast rzucą swoje główne sprawy i zaczną zajmować się, czym popadnie, byle nie tym, czym sekundę wcześniej.