Niepokojące było też zachowanie się laboratoryjnego kota, Skalpela. Kot był to zwykły sobie kot, nagle jakby go zamieniono. Zaczai co chwila kręcić się koło szklanego wiadra i coś tam mruczeć. Aż pewnego razu przywlókł z jakiejś dalekiej piwnicy mysz i położył tuż przy wiadrze. Pierwotniaki urządziły w tym miejscu wspaniałe tańce z fontannami i źródełkami. Wygiąwszy grzbiet w pałąk Skalpel pochłaniał wzrokiem widoki burzliwego istnienia nowego żywiołu.
Instynktem badacza Izjumow wyczuwał, że dalej zwlekać nie można. Trzeba działać, dopóki bieg zdarzeń ostatecznie nie wymknie się spod jego kontroli. Toteż po wypadku z myszą profesor po raz pierwszy wypatroszył kilka tęczowych egzemplarzy rozpoczynając w ten sposób planowe badanie wnętrzności unikalnej odmiany. Niektóre po prostu krajał na drobne kawałki dobierając się do tajemniczych ośrodków psychiki, inne poddawał oddziaływaniu potężnego arsenału współczesnego wyposażenia laboratoryjnego i wypuszczał z powrotem. Znaczone okazy obracał na szybkobieżnych wirówkach, naświetlał promieniami jonizującymi, umieszczał w atmosferze trujących substancji chemicznych i tak dalej. Szczególnie interesowało go zagadnienie, w jakim kierunku potoczy się rozwój uczestników kolonii, w których osiadły znakowane i wypuszczone na wolność okazy.
Brał potrzebne osobniki wiązkami, obrabiał w odpowiedni sposób i wiązkami wypuszczał z powrotem.
I cóż? Znakowane egzemplarze nie i zdążyły na dobre pojawić się w swojej społeczności, kiedy podciągano do nich jakąś półprzeźroczystą plamkę, łańcuszek znaczonych powoli przeciągał przez nią i wszelkie ślady oddziaływania laboratoryjnego arsenału znikały, jak ręką odjął.
Co mógł zrobić człowiek wobec dowolnego czy mimowolnego, lecz tak zaciętego oporu? Na miejscu Iz j umowa ktoś inny machnąłby ręką: żyjcie sobie! Profesor jednak zasmakował już w pojedynku, zaczętą sprawę należało kontynuować.
— Nauka wymaga ofiar — rzekł kiedyś skradając się na palcach do wiadra. W prawej ręce ściskał siteczko do połowu okazów.
Postanowił pozbawić kierownictwa żywiołowy ruch oporu ‘wydobywając iż wiadra wszystkich na raz najwybitniejszych przedstawicieli wyhodowanej przez siebie fauny i flory. Oszczędnymi, wydoskonalonymi przez długoletnią praktykę ruchami szybko zrealizował plan i supercienki skalpel przygotowany już był do zagłębienia się w różowe ciało pierwszego świetlika, znienacka jednak zaszło coś nieprzewidzianego. Świeżo złowiony okaz, zasyczawszy przenikliwie jak żarówka przy ostatnim rozżarzeniu, wybuchł, a w ślad za nim uczyniły to pozostałe osobniki. Ostry dymek podrażnił nozdrza Izjumowa. Z wspaniałego, najlepszego zespołu świetlików pierwszej wielkości pozostały jedynie tlejące łachmany.
Profesor z przestrachem odwrócił się ku wiadru. Zlewając się niemal z ciemnością stało ono na dawnym miejscu wygasiwszy światła co do jednego. W jego złudnym spokoju czaiła się jakaś groźba czy kara. Nerwy profesora nie wytrzymały, otarł wilgotne czoło i ciężko dysząc skoczył ku oknu.
Daleko w dole na chodnikach ulicznych przewalał się wieczorny tłum — ciągnące po swoich trajektoriach punkty. Tam, na dnie inspektowego miejskiego lata, mężczyźni, kobiety, dzieci, sprzedawcy lodów, gazeciarze, młodzieńcy z paczkami w ręku, wyrostki wdzierające się na niedozwolone seanse, oglądani z wysokości profesorskiego piętra stawali się nieodróżnialni — punkty poruszające się w swoich sprawach. Oto zabłysnął i zgasł ognik, ktoś wsunął w usta papierosa, tam zapełgał jeszcze jeden płomyczek — kubek w kubek profesorska kolekcja zapalająca wieczorne światła. Izjumow aż wzdrygnął się zrobiwszy to porównanie. Odwrócił się instynktownie. Wewnątrz wiadra jaśniał cienki purpurowy galon: to żyjątka zebrały się w jeden łańcuch tworząc napis lity jak wywieszka piekarni obwarzanków.
„N a t y c h m i a s t o p u ś ć c i e p o k ó j D a l i ś c i e s i ę w e z n a k i”
Pierwszą rzeczą, która rzuciła się w oczy Izjumowa, kiedy następnego wieczoru otworzył drzwi laboratorium, było na oścież otwarte okno. Przewrócone na bok wiadro leżało na parapecie. Dzwoniło smętnie pod słabymi uderzeniami ukośnych strużek deszczu. Profesor rzucił się ku parapetowi — niestety, cała zawartość wyciekła już do podokiennej rynienki deszczowej. Profesor cicho poszukał fotela. Skapitulował.
W ów dzień Izjumowa dosięgło jeszcze jedno rozczarowanie. Kot laboratoryjny, Skalpel, znikł bez śladu.
A pierwotniaki? Jakie niespodzianki szykują im nowe losy? Przemknąwszy przez ścieki miejskie, przez głębokie studzienki kanalizacyjne wynurzą się w jakimś wesołym potoczku w chłodnym cieniu brzóz albo wśród jam i zatoczek, gdzie powoli pluszcza miętusy. Albo nawet pogrążą się w morzach, oceanach, gdzie pod wiecznie błękitnym niebem pieni się przybój, a wiatr świeższy jest od najświeższych nawet powiewów wielkiego miasta.
Przełożył Bolesław Baranowski
Zenna Henderson
Podkomitet
Najpierw były czarne, lśniące statki, które siejąc dokoła strach, padały na obszerne lądowisko jak ziarno na rolę. Po nich, niby barwne motyle, lądowały powoli jaskrawokolorowe pojazdy, zawisając na chwilę nad ziemią, jakby się wahały.
— Cudowny widok! — westchnęła Serena, wychylając się z okna sali konferencyjnej. — Brakuje przy tym tylko muzyki.
— Chyba marsza pogrzebowego — powiedział Thorn — albo requiem. Mówiąc między nami, Rena, jestem pełen jak najgorszych myśli. Jeśli się nie dogadamy, całe to piekło rozpęta się od nowa. Czy wyobrażasz sobie jeszcze jeden taki rok jak ten ubiegły?
— Kiedy na pewno się dogadacie! — zaprotestowała żywo Serena. — Jeżeli w ogóle zgodzili się podjąć rozmowy, to znaczy, że im też zależy na spokoju.
— Na ich spokoju czy naszym? — spytał Thorn patrząc ponuro przez okno. — Obawiam się, że jesteśmy zbyt naiwni w całej tej sprawie. Wiele wody upłynęło od czasu, kiedy śpiewaliśmy: „Na wojenkę nie pójdę”… Straciliśmy czujność, niezbędną w stosunkach z obcymi. Skąd wiadomo na przykład, że to nie podstęp; może postanowili zgromadzić całe nasze dowództwo w jednym miejscu, a potem urządzić masakrę…
— Nigdy w życiu! — Serena przytuliła się do niego mocno, a Thorn objął ją czule. — Przecież nie mogliby pogwałcić…
— Nie mogliby? — Przycisnął policzek do jej włosów. — Nie wiadomo. Po prostu nie wiadomo. Przecież właściwie nic o nich nie wiemy. Nie mamy zielonego pojęcia o ich zwyczajach, a tym bardziej o ich skali wartości. O tym, jak przyjmą naszą propozycję zaprzestania działań wojennych.
— Na pewno mają uczciwe zamiary. Inaczej nie braliby ze sobą rodzin. Mówiłeś, zdaje się, że te kolorowe statki to są mieszkalne?
— Owszem, zaproponowali, żeby obie strony wzięły rodziny, ale to o niczym nie świadczy. Oni zabierają rodziny nawet na bitwę. — Na bitwę?!
— Tak. Na czas działań grupują wszystkie statki mieszkalne poza zasięgiem ognia, ale co z tego, kiedy za każdym razem, jak uszkodzimy czy rozbijemy którąś z ich jednostek bojowych, co najmniej jeden pojazd mieszkalny wymyka się spod ich kontroli i ginie w przestrzeni albo wybucha. A może to są po prostu przyczepy, uzależnione od jednostek liniowych pod względem napędu? — Bruzdy na zatroskanej twarzy Thorna pogłębiły się. — Oni nawet nie zdają sobie z tego sprawy, ale praktycznie zmusili nas do zawieszenia broni. Czyż możemy niszczyć ich flotę wojenną, skoro za każdym strąconym czarnym statkiem spada jeden z tych bajecznie kolorowych pojazdów mieszkalnych — jakby człowiek obrywał płatki z kwiatu. A każdy taki płatek to życie kilku kobiet i dzieci.