Przez chwilę pani Pink patrzyła na białe ziarenka, po czym zagwizdała gwałtownie. Serena cofnęła się, zaskoczona. Niemal zza każdego krzaka zaczęli wysypywać się Linjeni. Stłoczyli się dokoła pani Pink, zaglądając do solniczki, popychając się, pogwizdując z cicha. Jeden z nich zniknął i wrócił po chwili z wysokim dzbankiem wody. Pani Pink powoli, ostrożnie strząsnęła nad naczyniem z dłoni sól, a następnie opróżniła solniczkę. Zamieszała wodę gałązką, którą ktoś ułamał z krzaka. Kiedy już roztwór był gotowy, wszyscy Linjeni nastawili garści. Każdemu z nich nalała — z takim namaszczeniem, jakby to był sakrament — słonej wody. Szybko, żeby nie uronić ani kropli, podnieśli ręce do twarzy i zaczęli wdychać — głęboko, głęboko — drogocenną ciecz.
Ostatnia pani Pink uniosła do góry mokrą twarz, na której malowała się taka wdzięczność, że Serena wzruszyła się niemal do łez. Linjeni zaczęli się do niej przepychać przykładając jej do policzka puszyste palce. Był to gest podziękowania, którego właśnie nauczył się Splinter.
Wreszcie poznikali wśród krzaków; została tylko pani Pink, która siedziała, obracając w dłoni solniczkę.
— Sól — powiedziała Serena wskazując naczynie. — Shreeprill — powiedziała pani Pink.
— Shreeprill? — powtórzyła z trudem Serena, w której ustach słowo straciło całą swoją śpiewność. Pani Pink skinęła głową.
— Shreeprill dobra? — spytała Serena, usiłując pojąć znaczenie dziwnej sceny.
— Shreeprill dobra — odrzekła pani Pink. — Nie ma shreeprill — nie ma dzieci Linjeni. Doovie… Doovie… — nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa. — Jeden Doovie — nie ma dzieci. — Potrząsnęła bezradnie głową.
Serena, domyślając się, o co chodzi pani Pink, próbowała jej pomóc. Wyrwała garść trawy. — Trawa — powiedziała. — Wyrwała jeszcze jedną garść. — Więcej trawy. Więcej. Więcej. — Składała źdźbła na kupkę.
Pani Pink spoglądała to na trawę, to na Serenę. — Nie ma więcej dzieci Linjeni. Doovie… — podzieliła trawę na małe wiązki. — Dziecko, dziecko, dziecko — wskazywała po kolei palcem. Przy ostatniej zatrzymała się dłużej, spoglądając czule. — Doovie. — Rozumiem. Doovie jest ostatnim dzieckiem Linjeni? Więcej nie ma?
Pani Pink zastanowiła się nad sensem jej słów i kiwnęła głową. — Tak, tak! Więcej nie ma. Nie ma shreeprill, nie ma dziecka!
Serena zaniemówiła na chwilę. A może… może o to jest cała ta wojna? Może oni chcą po prostu soli? Może…
— Sól, shreeprill — powiedziała. — Więcej, więcej, więcej shreeprill — Linjeni do domu? — Więcej, więcej, więcej shreeprill — tak — odparła pani Pink. — Do domu — nie. Dom — niedobry. Nie ma wody, nie ma shreeprill. — Aha. — Po chwili Serena dodała z namysłem: Więcej Linjeni? Więcej, więcej, więcej?
Pani Pink popatrzyła na nią i w ciszy, jaka zapadła, zdały sobie nagle sprawę, że należą do wrogich obozów. Serena usiłowała się uśmiechnąć. Pani Pink popatrzyła na Splintera i Doovie’ego, którzy uszczęśliwieni próbowali po kolei wszystkiego z koszyka, i powiedziała z wyraźnym odprężeniem:
— Nie ma więcej Linjeni — wskazała gestem zatłoczone lądowisko — Linjeni — rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami. — Nie ma więcej Linjeni.
Serena siedziała oszołomiona. Zastanawiała się, jakby przyjęło tę wiadomość Naczelne Dowództwo Ziemskich Sił Zbrojnych. Nie ma więcej Linjeni, z ich potworną, niszczycielską bronią. Nie ma więcej, poza tymi, którzy tu wylądowali. Nie istnieje żaden wrogi świat, gotów wysłać posiłki, gdyby te statki zostały zniszczone. Nie ma więcej Linjeni. Nie pozostaje nic innego, jak zniszczyć te jednostki — ponosząc oczywiście przy tym nieuniknione straty — i wygrać wojnę, a tym samym zetrzeć gatunek Linjeni z powierzchni Ziemi.
Ale przecież oni przyszli prosić o gościnę. A może żądać? Sąsiedzi, którzy bali się poprosić — czy też nie dano im po prostu okazji? Jak doszło do wojny? Kto pierwszy zaczął strzelać? Czy ktoś w ogóle potrafi na to odpowiedzieć?
Serena wzięła pusty koszyk i pełna wątpliwości ruszyła do domu. Powiedz, powiedz, powiedz — słychać było w szumie traw. Powiedz i wojna się skończy. Ale jak? — wykrzyknęła sama do siebie. — Mamy ich zniszczyć czy przygarnąć? Jedno czy drugie?
Zabić, zabić, zabić — szurały jej nogi po żwirowanej ścieżce. Zabić wrogów — nie ma wspólnej ziemi — to nie ludzie — za naszych poległych.
A ich polegli? A ich postrącane i popalone statki? A oni — bezdomni, wydziedziczeni, bezdzietni?
Serena zajęła Splintera jakąś łamigłówką i książeczką z obrazkami, a sama poszła do sypialni. Usiadła na łóżku i zaczęła przyglądać się sobie w lustrze.
Dać im słoną wodę — no dobrze, ale wtedy zaczną się mnożyć. Choćby wszystkie nasze oceany, nawet jeśli się na to krzywią. Zaczną się mnożyć i mnożyć, aż nas zupełnie wyprą, zgnębią, podbiją.
A ci nasi mężczyźni — spotykają się od tygodnia z górą i nie mogą dojść do porozumienia. Pewnie, że nie mogą! Boją się zdradzić jedni przed drugimi i w rezultacie nic o sobie nie wiedzą. Nic naprawdę istotnego. Jestem pewna, że żaden z naszych mężczyzn nie ma pojęcia o tym, że Linjeni potrafią zamykać nozdrza i zwijać uszy. A tamci z kolei nie wiedzą, że my posypujemy jedzenie tym, co stanowi źródło ich życia.
Serena nie umiałaby powiedzieć, ile czasu tak przesiedziała. W końcu znalazł ją Splinter, który zaczął się dopominać o kolację. Zapędziła malca do łóżka. Wreszcie, kiedy już szalała z rozterki, przyszedł Thorn.
— No — powiedział padając zmęczony na fotel. — To już prawie koniec. — Koniec! — wykrzyknęła Serena, z nadzieją w oczach. — Więc osiągnęliście…
— Impas, zastój — mruknął ponuro. — Jutro jest ostatnie spotkanie. Jeszcze po jednym „nie” z obu stron i koniec. Znów się zacznie rozlew krwi.
— Och, nie, Thorn! — zatkała usta pięścią. — Nie możemy ich więcej zabijać. To jest nieludzkie! To jest…
— To jest samoobrona — dokończył z rozdrażnieniem Thorn. — Proszę cię, tylko nie dziś, Rena. Oszczędź mi dziś tych idealistycznych bzdur. I tak wystarczająco brak nam doświadczenia w prowadzeniu negocjacji, żebyśmy się jeszcze mieli narażać na zarzut, że jesteśmy zbyt łagodni dla naszych wrogów. To jest wojna i musimy ją wygrać. Wystarczy trochę im ustąpić, a obsiada Ziemię jak muchy.
— Ależ nie, nie! — wyszeptała Serena, której pociekły po policzkach łzy. — Nie obsiada, nie, mówię ci, że nie!
Thorn zasnął mocno, a ona długo jeszcze leżała wpatrzona w niewidoczny sufit. Jasno, wyraźnie formułowała w ciemności swoje myśli.
Powiem — wojna się skończy.
Albo podamy Linjeni rękę, albo zetrzemy ich z powierzchni Ziemi.
Nie powiem. Rozmowy zostaną zerwane. Wojna rozpocznie się na nowo.
Poniesiemy poważne straty — Linjeni wyginą.
Pani Pink mi zawierzyła.
Splinter kocha Doovie’ego. Doovie kocha Splintera.
Nikły płomyk modlitwy, który o mało nie zgasł wśród tych zmagań, zapłonął jaśniej i Serena usnęła.
Nazajutrz rano posłała Splintera do Doovie’ego. — Bądźcie koło sadzawki — powiedziała. — Ja tam niedługo do was przyjdę.
— Dobrze, mamo — odparł malec. — A przyniesiesz trochę ciasta? — dodał nieśmiało. — Doovie jeszcze nigdy nie jadł.
Serena roześmiała się. — Za to jeden mały Splinter zjadł bardzo dużo. No, biegaj, łakomczuchu. — I klapsem w pupę nadała mu kierunek.