Выбрать главу

— Pa, mamusiu! — krzyknął malec na odchodnym. — Pa, kochanie, bądź grzeczny! — Dobra!

Patrzyła za nim, aż skrył go stok pagórka; poprawiła włosy i zwilżyła językiem suche wargi. Ruszyła w stronę sypialni, ale zmieniła nagle zamiar i skierowała się do drzwi wyjściowych. Gdyby musiała teraz spojrzeć choćby sobie w oczy, w lustrze, załamałaby się i cofnęła. Stała z ręką na klamce, wpatrzona w tarczę zegara. Odczekała nieskończenie długie piętnaście minut i kiedy już była pewna, że Splinter dotarł na miejsce, nacisnęła klamkę.

Uśmiechem utorowała sobie drogę z koszar do Budynku Administracyjnego. Zdecydowanie, energicznym krokiem udała się do skrzydła konferencyjnego i tu — opuściła ją odwaga. Schowała się przed strażnikami, ze zdenerwowania niemal wyłamując sobie palce. Wreszcie wygładziła spódnicę, poprawiła włosy i z trudem zdobywając się na uśmiech, weszła na palcach do hollu.

Pod wpływam badawczego wzroku strażników poczuła się jak motyl przypięty szpilką do ściany. Kładąc palec na ustach nakazała im ciszę i zbliżyła się do nich bezszelestnie. — Jak się macie, Turner, Franiyeri — szepnęła. Strażnicy wymienili spojrzenia i Turner powiedział szorstko:

— Tutaj jest wstęp wzbroniony, proszę pani. Proszę stąd wyjść.

— Ja wiem — powiedziała z pokorną miną, której wcale nie musiała specjalnie robić. — Ale, Turner, ja muszę zobaczyć Linjeni.

— Ruszyła spiesznie, zanim zdążył otworzyć usta. — Widziałam ich na obrazkach, ale nigdy nie udało mi się zobaczyć żywych. Ja tylko zajrzę na moment. — Przemknęła się bliżej drzwi. — O, nawet drzwi są trochę uchylone! — zawołała cicho.

— Takie mamy polecenie — warknął Turner. — Ale, proszę pani, nam nie wolno… — Tylko raz zerknę — błagała Serena wkładając palec w szparę. — Nic nie będzie słychać.

Otworzyła drzwi trochę szerzej i wsadziła rękę szukając guziczka. — Ale stąd i tak ich pani nie zobaczy.

Błyskawicznie wdarła się do środka, zatrzaskując za sobą drzwi z hukiem, który odezwał się echem w całym budynku jak grzmot. Bez tchu, przerażona, minęła poczekalnię i wbiegła do sali konferencyjnej. Nagle znieruchomiała, z rękami zaciśniętymi na oparciu krzesła. Wszystkie oczy skierowane były na nią. Thorn, którego ledwie mogła poznać — tak oficjalną i marsową miał minę — poderwał się gwałtownie z miejsca. — Serena! — powiedział łamiącym się głosem, po czym równie nagle usiadł.

Serena okrążyła stół, omijając wzrok natarczywie w siebie wpatrzonych oczu — niebieskich, brązowych, czarnych, żółtych, zielonych, lawendowych. U szczytu stołu zatrzymała się, odwróciła i z lękiem spojrzała na jego błyszczącą powierzchnię. — Panowie — prawie jej nie było słychać. — Panowie — odchrząknęła. Widziała, że generał Worsham zamierza coś powiedzieć. Jego twarz, której okoliczności nadały wyraz szczególnej powagi, zrobiła na niej wrażenie nieprzyjemnie obcej. Położyła dłonie na gładkim blacie stołu. — Macie zamiar się rozejść, dać za wygraną, tak? — Tłumacze pochylili się do mikrofonów i w miarę, jak mówiła, ich wargi zaczęły się poruszać. — O czym radziliście cały ten czas? O broni? o bitwach? O stratach w ludziach? Jak wy nam to, to my wam tamto? Nie wiem! — wykrzyknęła z mocą, potrząsając głową, jakby drżała. — Nie wiem, o czym się mówi na konferencjach na wysokim szczeblu. Wiem tylko jedno: że uczyłam panią Pink robić na drutach i jeść placek cytrynowy… — Widziała, jak zaskoczeni tłumacze szybko kartkują słowniki. — I już wiem, dlaczego Linjeni,są tutaj i po co przyszli. — Ściągając usta wygwizdała w łamanym języku Linjeni: — Doovie — dziecko. Nie ma więcej dzieci Linjeni.

Na dźwięk imienia Doovie jeden z Linjeni podniósł się powoli; jego lawendowa postać górowała nad stołem. Serena widziała, jak tłumacze znów zaczynają gorączkowo przewracać strony. Wiedziała, że szukają słowa „dziecko” w języku Linjeni. W rozmowach tego typu rzadko bywało ono używane.

Linjeni mówił wolno, ale Serena potrząsnęła głową. — Za mało znam wasz język.

Nagle koło swego ramienia usłyszała szept: — Co pani wie o Doovie’em? — Wręczono jej parę słuchawek. Umocowała je sobie na głowie drżącymi palcami. Dlaczego pozwalają jej mówić? Dlaczego generał Worsham siedzi spokojnie i pozwala jej przeszkadzać w konferencji?

— Znam Doovie’ego — powiedziała niemal bez tchu. — I znam jego matkę. Doovie bawi się ze Splinterem, moim synkiem, moim małym synkiem. — Wykręcała sobie palce ze zdenerwowania. Dał się słyszeć pomruk i Serena spuściła głowę. Znów zaczął mówić Linjeni i w słuchawkach zabrzęczało metalicznie. — Jaki jest kolor matki Doovie’ego? — Różowy — odparła.

Znów gorączkowe poszukiwanie słowa. Różowy… różowy… Wreszcie Serena odchyliła brzeg spódnicy i pokazała rąbek bladoróżowej halki. Linjeni usiadł kiwając głową. — Serena — odezwał się generał Worsham tak spokojnie, jakby to było spotkanie towarzyskie. — O co ci właściwie chodzi?

Zamrugała oczyma i podniosła głowę. — Thorn powiedział, że dziś spotykacie się po raz ostatni. Że z obu stron ma paść słowo „nie”. Że nigdy nie dojdziecie do porozumienia w żadnej sprawie.

— A ty uważasz, że jest inaczej? — generał Worsham grzecznie przerwał Serenie jasne i dosłowne sformułowanie tego, co tak długo i starannie ukrywano.

— Wiem, że jest inaczej. Istnieje między nami znacznie więcej podobieństw niż różnic i uważam, że nie ma najmniejszego sensu siedzieć i tygodniami wytykać sobie nawzajem te różnice, nie starając się nawet dostrzec podobieństw. W zasadzie jesteśmy… — zawahała się — jesteśmy równi wobec Boga. — Wiedziała, że tłumacze nie znajdą w swoich słownikach słowa „Bóg” — Uważam, że powinniśmy ich przyjąć chlebem i solą. — Uśmiechnęła się lekko i dodała na koniec: — Oni nazywają sól shreeprill.

Wśród Linjeni rozległy się przytłumione gwizdy, na co lawendowy Linjeni uniósł się z miejsca i nakazał im ciszę.

Generał Worsham spojrzał w skupieniu na Linjeni i sznurując usta powiedział: — Są jednak pewne rozbieżności…

— Rozbieżności! — wykrzyknęła Serena z pogardą. — Nie ma takich rozbieżności, których nie dałoby się usunąć, jeśli dwa narody znają się dobrze nawzajem.

Powiodła wzrokiem dokoła stołu, z wyraźną ulgą stwierdzając, że twarz Thorna złagodniała. — Chodźcie ze mną — zaprosiła zebranych. — Chodźcie i popatrzcie na Doovie’ego i Splintera razem — dziecko Linjeni i nasze, które nie znają jeszcze, co to podejrzliwość, strach, nienawiść i uprzedzenie. Ogłoście przerwę czy rozejm, czy jak to się tam nazywa, i chodźcie ze mną. A jak zobaczycie dzieci i panią Pink, i porozmawiamy o tym wszystkim jak w rodzinie, a mimo to uznacie, że trzeba walczyć, cóż… — bezradnie rozłożyła ręce.

Kiedy schodzili zboczem pagórka, nogi trzęsły się pod nią tak, że Thorn musiał ją podtrzymywać.

— Och, Thorn — wyszeptała niemal ze łzami — nie wierzyłam, że zechcą przyjść. Myślałam, że mnie zabiją, zamkną albo…

— Nie chcemy wojny, przecież ci mówiłem — mruknął. — Czepiamy się każdej szansy, nawet w postaci dość bezczelnych paniuś, które potrafią wtargnąć na bardzo ważną konferencję i prezentować tam wszem wobec swoje halki. — Thorn spoważniał. — Jak długo to już trwa? — Jeśli chodzi o Splintera, od kilku tygodni, ja odkryłam to trochę więcej niż tydzień temu. — Dlaczego nic mi nie mówiłaś?

— Zaczynałam… dwa razy. Nie chciałeś mnie słuchać. A ja ze strachu nie nalegałam. Wiedziałam, jak to przyjmiesz. Thorn milczał, odezwał się dopiero, jak byli na dole, — Skąd ty to wszystko wiesz? Na jakiej podstawie przypuszczasz, że potrafisz rozwiązać… Sereną stłumiła histeryczny śmiech.