W sali wszyscy krzyczeli. Mój sąsiad zerwał się z krzesła i pobiegł w kierunku katedry. Po chwili profesor był otoczony zwartym kręgiem krzyczących ludzi… Przepychał się z trudem ku wyjściu… — …Tak, atakują… Wszystko zobaczycie sami… już tu, na Ganimedzie — powtarzał. Wreszcie dobrnął do drzwi i zniknął w korytarzu…
Zjeżdżaliśmy windą w podziemie bazy. Opuszczaliśmy się równomiernie, bez wstrząsów, i tylko zapalające się kolejno coraz niższe światełka kondygnacji zaprzeczały wrażeniu bezruchu. Każde światełko oznaczało piętnaście metrów dalej do powierzchni Księżyca, piętnaście metrów więcej skał nad naszymi głowami. Gdzieś w głębi, na samym dnie szybu, pod ogromnym półkulistym sklepieniem, osłonięty ekranem grawitomagnetycznym, spoczywał torus.
Obok mnie stał ten sam blondyn, który mówił Torenowi o Einsteinie, chłopak niemal, z nikłymi śladami zarostu. Milczał jak inni i tylko jego twarz, poważna chyba od urodzenia, wyrażała napięcie, a ostre cienie rzucane przez jarzącą się ścianę potęgowały to wrażenie.
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Byliśmy na miejscu. Z całego kilkadziesiąt metrów w górze wiszącego sklepienia sączył się błękitnawy blask. Ekran grawitomagnetyczny założono prowizorycznie i po posadzce wiły się zwoje przewodów. Wokół jednostajnie mruczały agregaty zasilające. Ekran był niewidoczny i tylko tęczowe załamanie się światła świadczyło o jego obecności. Wewnątrz, oświetlony jaskrawym reflektorem, na podstawie z białego plexigitu leżał torus, ogromny, gruby, czarny wąż, który połknął swój ogon. Podeszliśmy do grających światłami pulpitów sterujących. Stała tam kobieta, zgrabna, ciemnowłosa, w żółtym swetrze, wyglądającym w tym świetle brudnozielono. Gdy odeszła na bok, by zrobić nam miejsce, spostrzegłem coś znajomego w jej ruchach.
— Gay! — odwróciła głowę. Znałem ją dawniej, na Ziemi, zanim odeszła z Anodo… Anodo… także kiedyś znałem.
— Serg — uśmiechnęła się — przyleciałeś z nimi?
— Tak. Obcięłaś włosy, najdłuższe włosy w całym Instytucie w Mort. Czyżby klimat Ganimeda…?
— Serg — powiedziała mi — Anodo nie żyje, wiesz już? Milczałem chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć. — Nie, nie wiedziałem o tym. — Kiedy… kiedy to się stało? — zapytałem w końcu.
— Niedawno, był jednym z nich… z tych, co badali torus. Zginął przypadkowo — przysunęła się do mnie tak blisko, że czułem jej oddech na policzku — ale wiesz przecież, on zawsze był taki. Pchał się tam, gdzie inni się wahali… — jakiś zły błysk zapalił się w jej oczach. — Gay, uspokój się.
— Ależ ja jestem spokojna. Tylko nie mogę obojętnie myśleć o tym, że on zginął tu, w tej sali… niepotrzebnie… zupełnie niepotrzebnie… Poszedł zbadać powierzchnię torusa… w lekkim skafandrze ochronnym. Bohater. Nie wierzył, że to inwazja, i chciał to innym udowodnić.
Pomyślałem, że to chyba było w nim właśnie najcenniejsze, ale nie powiedziałem nic. Wolałaby, żeby żył — to jasne. Wziąłem ją za ramię i podeszliśmy do grupy skupionej przy pulpitach. Nikt nie patrzył na ekrany kontrolne. Wzrok wszystkich spoczywał na androidalnym automacie zbliżającym się do ekranu. Ekran zafalowawszy rozszerzył się, pochłonął androida. W tej samej chwili nad torusem wzniósł się obłoczek opalizującej mgiełki. Ekran zamigotał barwami tęczy, wytrzymując impulsowe uderzenie.
— Parametry androida zostały ustalone na wielkościach charakteryzujących człowieka. On już nie żyje…
Przez chwilę zdawało mi się, że tam, kilkanaście kroków ode mnie, za lekko falującą powłoką ekranu leży rozciągnięty czarną sylwetką na białej posadzce nie android, lecz człowiek. Tak musiał leżeć Anodo i to samo białe światło reflektora migotało na jego skafandrze ochronnym jak teraz na pancernych płytach androida. Spojrzałem na Gay. Jej oczy, trochę zmęczone, obojętne, błądziły po sali. Nagle spotkały mój wzrok i nie wiem, czy zrozumiała, ale powiedziała:
— On… on upadł w ekran. Rozumiesz, prądy wirowe w metalu skafandra. Zanim skurczyli ekran, metal rozżarzył się do białości…
W dolinie było ciemno i tylko gdzieniegdzie sterczały czarne szczyty skał. Dolinę utworzył uskok tektoniczny w czasach, gdy Ganimed stawał się dopiero księżycem; kończyła się u stóp niewielkiego krateru, tam właśnie znaleziono jeden z pierwszych torusów. — …i nic, inwazja nie posunęła się dalej — Wera powiedziała to jakby z żalem.
— Widocznie śmierć tych w bazie zaspokoiła mordercze żądze torusów. — Dor, rozparty w fotelu za drążkiem steru, wpatrywał się z uwagą we wskazania automatów nawigacyjnych. Nie mówił tego poważnie, ale Wera nie zorientowała się widocznie. — Naprawdę sądzisz, że nie pójdą dalej? — zapytała.
— Same na pewno nie. Nawet do stosunkowo tak prostej czynności jak poruszanie się trzeba posiadać odpowiednie zespoły. Mechanicznych nie mają na pewno, a sądząc z zachowania się naszego więźnia, grawitacyjnych też nie. Inna rzecz, że ja na ich miejscu zaopatrzyłbym taki agregat bojowy w jakiś napęd.
— Trzeba natomiast im przyznać nadzwyczaj trafny dobór impulsu, stuprocentową śmiertelność wśród wszystkich ssaków — wtrąciła się do rozmowy Gay.
— Za duże natężenie. Działanie torusa jest śmiertelne na dystansie kilkakrotnie przewyższającym odległość, z jakiej w ogóle może on coś spostrzec. — Ale po co oni nas zabijają?
Nikt Werze nie odpowiedział. Przez chwilę słyszałem tylko monotonny szum gazów wyrzucanych dyszami w próżnię.
— Nie wiemy… — Dor mówił cicho jakby do siebie. — Jeśli zrozumiemy ich, zrozumiemy i to. Tylko najpierw musimy się spotkać. — No a torus?
— Nie, to byłoby zbyt łatwe. To tak jakbyś z automatami przeznaczonymi do kopania rowów chciał rozmawiać o ludzkości. Tam… tam musi być coś więcej niż dążenie do naszej śmierci…
— I dlatego, że Toren i jeszcze kilku innych rozumuje podobnie, my będziemy ginąć zamiast pokryć cały teren wybuchami termojądrowymi? — zapytała Gay. — Tak. Właśnie dlatego.
Silniki huczały monotonnie. Dolina została za nami. Lecieliśmy nad równiną i patrzyłem na dobrze widoczną z tej wysokości krzywiznę horyzontu, poszczerbioną dalekimi łańcuchami górskimi. Dor zaczął właśnie coś mówić, gdy głośnik zachrypiał głosem Wardena, pilota pierwszej z naszych trzech rakiet. — Mam nowy torus. Zaraz go zniszczę.
Spojrzałem w kierunku, w którym powinny się były znajdować obie rakietki. Nie dostrzegłem nic w monotonii brunatnych skał. W dali zza horyzontu czarnym masywem przesłaniającym gwiazdy wznosił się Tukopatatan, najwyższa góra Ganimeda. Pomyślałem, że przypomina gigantyczny cokół. Wtem odezwał się brzęczyk wykrywacza. — Torus! — Dor manipulował powiększeniem ekranu, aż ujrzałem charakterystyczny kształt torusa spoczywającego na płaskiej skale.
— Wygląda na to, że jest ich tu tyle, ile diod w automacie. Podam współrzędne Wardenowi i
Woleyowi… — Dor urwał i wpatrzył się zdezorientowany w ekrany.
— Co się stało? Milczał chwilę.
— To dziwne, ale nie ma sygnału namiarowego z rakietki Wardena…
— Jak to nie ma?
— No nie ma. Popatrz, jak nie wierzysz…
— A automat?
— Sprawdziłem.
— …to znaczy, że rozbili rakietkę…
— Wiem to bez ciebie, Serg — powiedział Dor.
— Spróbuj mówić z Woleyem. Jego rakietka wysyła przecież sygnały.
Dor przerzucił przełącznik. — Woley, tu Dor. Słyszysz mnie dobrze?
— Doskonale, natrafiliśmy przed chwilą na torus. Chciałem to przekazać Wardenowi, ale odezwałeś się pierwszy.
— A odbierasz jego sygnał namiarowy?