Выбрать главу

— Co… Nie! Rzeczywiście nie! Ale to znaczy… to przecież znaczy, że on się rozbił. — Może wszedł w obszar zaniku fal…

— Niemożliwe. Ja słyszę dobrze i tu nic nie ma… Chociaż czekaj… Coś tu widzę poniżej… Przesuwa się na tle skał… — Woley zamilkł i w głośniku słychać tylko było jego oddech. — Dor… to chmura — membrana głośnika wibrowała głosem Woleya — chmura, tu, na Ganimedzie…

Popatrzyłem w kierunku lotu, rzeczywiście, w dali na tle stożka wisiała nisko czarna chmura kształtu ogromnego dysku.

— Należałoby nadać komunikat do bazy — powiedział Dor. — Nadaj… Ona pędzi na mnie… — Woley zająknął się. — Co?

Woley nie odpowiadał. — Podaj moim automatom nowe współrzędne lotu. Słyszysz mnie, Woley? — …nie ucieknę… jest już blisko…

Chwila ciszy i nagle zmieniony przerażeniem głos Woleya zmieszany z nawałą trzasków. — Dor… ona… — słowa rozpoczęły się i równocześnie zgasła biała kreska sygnału namiarowego. Patrzyłem w kierunku chmury i dostrzegłem krótkotrwały fioletowy błysk. A może tylko mi się zdawało…

Obok stała Gay. Ona także patrzyła na chmurę, potem powiedziała: — Tak samo zginął Warden, ale…

— Jak sądzicie? Dlaczego oni zginęli, nie my? — Może po prostu dlatego, że byli pierwsi.

— Tak, to jedyne, co w tej chwili możemy przyjąć — zgodziła się. — Ale wobec tego wydaje mi się, że jeżeli nie zawrócimy natychmiast, narażamy się na podobny koniec. A więc…? — Nie, Gay, musimy sprawdzić, co się z nimi stało. Nieprawdaż, Serg? — Dor zwrócił się wprost do mnie.

— W zasadzie teren mogłaby przeszukać ekspedycja ratunkowa, ale wtedy może być za późno. Chyba jednak musimy tam polecieć.

— Zgoda. Jesteście w większości. Ale ja nie zmieniam zdania.

Patrzyłem na czarną chmurę wiszącą teraz trochę w prawo od masywu Tukopatatana. Wydawała się nieruchoma, lecz gdy wróciłem do niej po chwili wzrokiem, odniosłem wrażenie, że powiększyła się nieco. Chwila uważnej obserwacji. Tak, to nie było złudzenie. — Zawracamy — starałem się mówić spokojnie. Napotkałem nic nie rozumiejące spojrzenie Dora. — Chmura — wyjaśniłem — zbliża się.

Gwałtowny ruch rąk Dora na sterach i siła odśrodkowa rzuciła mnie na ścianę. Roztarłem stłuczony łokieć i obróciłem się do tylnego ekranu, którego środek po obrocie zajął Tukopatatan. Obok mnie, schwyciwszy moje ramię w czasie zwrotu, stała Gay. Mimo że lecieliśmy już zupełnie spokojnie, nie rozluźniła uchwytu i czułem jej palce zgniatające mi mięśnie. Ona także widziała, jak rośnie i powiększa się chmura.

— Nie zdążymy… — powiedziała to spokojnie. Potem nagle zwróciła się do Dora. — Ląduj — zadecydowała. Spojrzała na mnie, jakby szukając aprobaty dla swojej decyzji. Zobaczyła swoje zbielałe z wysiłku palce i puściła moje ramię. — Ląduj — powtórzyła. — W dole są skały, rozbijemy się. — Szybciej, Dor — ponagliła. — Musimy zaryzykować.

Rakieta runęła w dół. Teraz, gdy znaleźliśmy się poniżej chmury, można było dopiero ocenić jej prędkość. Pędziła, wirując jak ogromny czarny dysk, rzucony w naszym kierunku. Oderwałem od niej wzrok. W dolinie między skałami dostrzegłem niewielką platforemkę, ku której spadała rakieta. Za mała. Nie zmieści się. Dor pomyślał widocznie to samo. Zawahał się.

— Na co czekasz, Dor? Ląduj natychmiast! — Gay powiedziała to tonem wykluczającym sprzeciw.

— Trzymajcie się — Dor z determinacją pchnął stery. Silnik ryknął pełną mocą wyrzucając ku skałom ogień z dysz.

Pierwsze uderzenie rzuciło mnie na podłogę. Metalowa poręcz fotela wysunęła mi się z ręki i potoczyłem się pod ścianę. Padając słyszałem trzask pękających dysz i łomot łamanych amortyzatorów. Nad wszystkim górował jednak zgrzyt pancerza obsuwającego się po skałach. Jeszcze dwa drobne wstrząsy i rakieta znieruchomiała. W uszach przyzwyczajonych do wycia silnika dzwoniło. Dor wstał zza sterów. Spod ściany podniosła się Wera. W przygasającym świetle widziałem krew kapiącą z jej rozbitego nosa. Jeden po drugim gasły ekrany i żarówki kontrolne, nie zasilane z rozbitych akumulatorów.

— Jednak żyjemy — Dor uśmiechnął się szeroko. W słabym, wpadającym z zewnątrz świetle dalekiego Słońca twarz jego wyglądała jak ruchoma maska. Wera zaśmiała się głośno i nagle urwała. Słońce oświetlające wierzchołki skał zgasło. Ponad nimi wisiała chmura. Poruszała się teraz wolno i nagle zaczęła się zniżać. Rosła, pęczniała, aż pokryła całe niebo ponad nami, zakrywając gwiazdy i tarczę Jowisza. Narastał mrok, w którym zaledwie rozróżniałem zarys skał. Stałem pod ścianą i czekałem… — a więc to koniec. Zauważyli nas jednak. Żadnych możliwości ratunku — myśli jedna po drugiej przebiegały mi przez głowę. Umrę tak jak Anodo, przypadkiem. Powiedziałem:

— On przy torusie… a my w chmurze. To niewielka różnica, Gay… — Jeszcze żyjesz… — nie widziałem jej. Słyszałem tylko jej głos.

Poszedłem za nim. Siedziała przy ekranach z głową opartą na rękach. Nad jej włosami fosforyzowało oko altimetru raz po raz odbierającego sygnał, ciągle zerowy, ten sam, bez sensu. Objąłem ją ramieniem. Opuściła głowę jeszcze niżej. Zrozumiałem, że lata spędzone przez nas na różnych planetach się nie liczą. Chciałem jej to powiedzieć.

— Gay… — urwałem. W ekranie, obok jej głowy ujrzałem mały, szybko powiększający się skrawek gwiaździstego nieba. Chmura odpłynęła… Przecisnąłem się z trudem na zewnątrz i pomogłem wyjść Borowi. On jako ostatni zatrzasnął właz rakietki. Pojazd stał przekrzywiony, jednym bokiem oparty na skale. Zaraz przy wejściu leżało skrzydło sterowe wyłamane z dysz, a dalej — pogięte amortyzatory. Przy nich stały Gay i Wera podobne do siebie w szarych skafandrach i okrągłych hełmach jak dwie lalki seryjnej produkcji. Wokół wznosiły się brunatne, chaotycznie porozrzucane głazy, spoza których w dali wyzierał szczyt Tukopatatana. Właśnie w tej stronie powinny były leżeć szczątki rozbitych rakietek. Wyruszyliśmy w tym samym kierunku, w którym poprzednio lecieliśmy — wprost na Tukopatatan.

— Gdybym mógł dostać próbkę zawartości tej chmury, sprawa byłaby o wiele prostsza. Wydaje mi się, że cała chmura to jakieś pole siłowe, zdalnie kierowany obłok, kierowany stamtąd, z Tukopatatana. — Dor zamilkł na chwilę, a potem dodał innym już tonem. — Ta chmura zjawia się nieomylnie tam, gdzie tylko jesteśmy… Może oni nas obserwują… może patrzą właśnie na nas…

— Bzdury. Jak mogą nas obserwować? Czym? A może sądzisz, że są wszechwiedzący… — nie czułem wcale tej pewności, z jaką mówiłem, ale nastrój i tak nie był najlepszy, a przypuszczenia Dora na pewno go nie poprawiły.

— Zresztą zawsze możemy wrócić do rakietki, a wtedy wyprawa ratunkowa znajdzie nas bez trudu — beztrosko dorzuciła Wera.

— …bez trudu… — powtórzył za nią Dor, wzruszył ramionami i wszedł pierwszy w wąskie gardło między dwoma blokami skalnymi. Głazy rozrzucone były w promieniu wielu kilometrów, ale zniknęły prawie, gdy weszliśmy na rozległą równinę opadającą tarasami ku masywowi. Widoczność była dobra, bo Słońce i Jowisz świeciły jednocześnie, tak że dostrzegłem najmniejsze nawet nierówności terenu w promieniu wielu kilometrów. A jednak krajobraz wydawał się nierealny. Trzeba długich lat spędzonych na księżycach Jowisza, żeby się do niego przyzwyczaić. Mnie w każdym razie przypominał scenerię ponurego opowiadania wizeotronicznego, w którym bohaterowie giną i kamera nie mając się na czym zatrzymać, utrwala skały i gwiaździste nie kończące się płaszczyzny kosmicznego tła. Pozostałem trochę w tyle i przyśpieszyłem kroku, aby ich dogonić. Dochodziliśmy do następnego tarasu. Zanim jednak zeszliśmy w dół, usłyszałem krzyk, który niemal natychmiast przeszedł w zduszony charkot. Spojrzałem. Dor osunął się na kolana i podparł rękoma. Chwilę znieruchomiał w tej pozycji, a potem przewrócił się na bok. Skoczyłem ku niemu. W biegu zderzyłem się z Gay. Schwyciła mnie za ramiona i zatrzymała. — Dokąd? Przecież to torus. — Zrozumiałem. Osłonięty przed działaniem torusa przez głaz, patrzyłem na siwe, krótko przystrzyżone włosy Dora, bielejące wewnątrz przezroczystego hełmu. Gay przywarła skafandrem do nierównej, brązowej powierzchni głazu i ostrożnie wysunęła głowę, tak by widzieć torus. Potem zdjęła z pleców dezintegrator i przyłożyła go do ramienia. Dwa błękitne wyładowania oślepiły mnie na moment. Buchnęło gorąco. Gay wyszła zza głazu i patrzyła na to, co zostało z torusa.