— …a gdyby on cię uprzedził… wskazałem głową szczątki. — …wtedy ja bym wyglądała tak jak on albo raczej tak jak Dor… — wzruszyła ramionami.
Spojrzałem na Dora. Klęczała przy nim Wera. Potem wstała i razem przenieśliśmy jego ciało tuż pod głaz i ułożyli w niewielkim zagłębieniu.
— …wracamy? — Wera powiedziała to niewyraźnie, a może jej nadajnik źle pracował.
— Nie, pójdziemy dalej.
— Zginiemy tak jak on. Zobaczysz.
— Jego śmierć to w końcu przypadek. Spuściła głowę i nie odpowiedziała. Gay przyglądała się nam z boku.
— Chodźmy więc. Na co czekamy? — powiedziała.
Uszliśmy nie więcej niż kilkadziesiąt kroków, gdy ściemniło się nagle. Oboje z Gay pomyśleliśmy to samo. Kilka szybkich skoków i przywarliśmy do skał. Chmura opadała na nas jak ogromny czarny liść, zbyt ciężki, by wirować z wiatrem. Potem zrobiło się zupełnie ciemno. Wera straciła nas widocznie z oczu, bo chwilę stała niezdecydowana, a potem zaczęła biec.
— Serg… Serg… — słyszałem jej wołanie.
— Padnij na skały. Natychmiast padnij na skały. — Starałem się mówić spokojnie, nie krzyczeć. — Serg, gdzie jesteś?
Widziałem zarys jej sylwetki; potknęła się, z trudem złapała równowagę i biegła dalej. Wtedy na tle nieba i skał łączących się linią horyzontu zobaczyłem ramię, ogromne, czarne ramię chmury przypominające trąbę, a może raczej wirującą wieżę. Wyciągało się wolno w kierunku Wery. — Uciekaj! Uciekaj! — krzyknąłem.
Nie zdążyłem. Zniknęła na moment w czarnym słupie. Podniósł się on prawie natychmiast w górę. Lecz tam, gdzie przed chwilą jeszcze znajdowała się Wera, nie było nikogo. Chmura odpływała. W ustępującym stopniowo mroku dojrzałem jej dezintegrator porzucony na skale. Chciała się bronić, chciała strzelać do czegoś… — Wracamy — powiedziałem. — Nie.
— Dlaczego? — spojrzałem na Gay.
— Ona… ona też chciała wracać. Zmusiłeś ją, żeby szła dalej. A zresztą nie jesteśmy na majówce, żeby wracać, jak tylko nam się znudziła zabawa. Z takiej wyprawy wraca się z czymś konkretnym… z czymś więcej poza krótką informacją o śmierci innych…
— Tak, ale teraz wiemy, że ich śmierć to nie przypadek. Chmura… chmura nadchodzi wtedy, gdy natkniemy się na torus…
— To chciałeś sprawdzić i teraz już wiesz… Ale ja jeszcze nie jestem tego pewna. Chodźmy dalej, to się… upewnimy — wyraźna kpina brzmiała teraz w jej głosie. — Zginiemy — powiedziałem to spokojnie, zupełnie spokojnie.
— …ale prawdopodobnie pojedynczo. Jeśli ja zginę… ty wrócisz. Jeśli ty… to ja może się przekonam.
— Gay… — urwałem. A jeśli ona nie chce wracać do bazy, nie chce wracać nigdzie. Absurd. Była zawsze stuprocentowo normalną dziewczyną. Lubiła tańczyć, jeździć łódką po jeziorze, całować… Ale tak było dawniej. Potem lata na Ganimedzie z Anodo, dla którego śmiech był zawsze podejrzaną mistyfikacja. Czy po tym można jeszcze pływać na wyścigi do boi i śmiać się tak głośno, aż zielone brzegi odpowiadają echem. Nie wiem…
— Nie wiem… — powiedziałem głośno. Spojrzała pytająco, ale nic nie powiedziała i poszliśmy w dół ku masywowi Tukopatatana. Przejście na niższe tarasy nie było specjalnie trudne.
Leżało tam wiele głazów. Gay wyprzedziła mnie i szła pierwsza. Po chwili zrozumiałem. Podejrzewała obecność torusów. Ale torusów nie było.
Niższy taras ciągnął się jednostajną równiną za horyzont. Równina była tak monotonna, że nie mogłem znaleźć punktu oparcia dla wzroku. Szliśmy i tylko Jowisz w miarę upływu czasu przesuwał się ku Słońcu. Po kilku godzinach poczułem zmęczenie. Gay dotrzymywała mi kroku tak jak dawniej podczas najcięższych wspinaczek w Andach, gdzie kiedyś chodziliśmy razem. Masyw Tukopatatana z bliska wydawał się jeszcze wyższy, sięgał niemal tarczy Jowisza. Patrzyłem właśnie w tę stronę, gdy u podnóża raz po raz trzykrotnie błysnęło. Był to niebieski błysk, którego źródło leżało poniżej krawędzi tarasu, gdzieś u stóp masywu…
Do krawędzi doszliśmy po godzinie marszu. Tam znowu leżały kamienie, dużo kamieni. Nagle kamienie się skończyły i Gay złapała mnie za rękę. Przywarliśmy do skał. Przed nami była kotlina, zwykła kilkumetrowej średnicy kotlina. Pośrodku niej stał stożek. Wysoki, idealnie polerowany stożek. W jego powierzchni odbijały się gwiazdy, Jowisz i skalne ściany. To był ich statek, ich baza, ośrodek inwazji… W kotlinie panował ruch. Ze wszystkich stron zdążały do stożka pojazdy niknące w białej mgle u jego podstawy. Większość z tych pojazdów miała kształt lejka zakończonego kulistym zbiornikiem. Unosiły się tuż nad powierzchnią, przelatując od skały do skały jak motyle wśród kwiatów na łące. Dwa z nich rozbijały błękitnym oślepiającym płomieniem ogromny głaz i błyski ich palników widzieliśmy dochodząc do kotliny.. — Co oni robią? — zapytała Gay.
— Oni? To są automaty. One zbierają głazy. Spójrz, jak ten jest blisko. — Rzeczywiście, w odległości najwyżej dwustu metrów przelatywał jeden z automatów. Z lejka szerokim snopem, jak światło reflektora, emitowało jakieś pole siłowe. Głazy wpadające w ten niewidoczny snop podrywały się z podłoża i znikały w gardle leja. Nagle pojazd zmienił kierunek i zaczął wznosić się ku nam, bez trudu pokonując spadziste zbocze. Poderwałem się do ucieczki.
— Stój! Nie zdążysz… — Gay zsunęła z ramienia dezintegrator. Mierzyła starannie, lekko przekrzywiwszy głowę.
— W podstawę. Tam muszą być zespoły napędowe — mówiła to z taką pewnością, jakby sama konstruowała ten dziwny pojazd. Strzeliła. Ściągnąłem z ramienia swój dezintegrator, lecz nie zdążyłem go jeszcze odbezpieczyć, gdy pojazd niespodziewanie uniósł się kilkanaście metrów nad skały i skierował wprost na nas swój dziwaczny lejek. Gay krzyknęła coś, czego nie zrozumiałem. Stała nieruchomo z wzniesionym dezintegratorem. Nagle wszystko stało się czerwone, jakbym włożył czerwone okulary.
— Uciekaj, uciekaj, Gay — krzyczałem, lecz w słuchawkach słyszałem tylko urywane trzaski, pomimo że stała kilkanaście kroków ode mnie. To wszystko trwało, oczywiście, kilka sekund. Chciałem podbiec do Gay i wyciągnąć ją z zasięgu tego automatu, ale wtedy właśnie zobaczyłem, jak najpierw dezintegrator, a za nim Gay unoszą się nad skały i mkną ku wejściu leja. Nie zdążyłem się nawet zdziwić, gdy sam doznałem uczucia zmiany przyspieszenia, tak jak w ruszającej w dół windzie i, nim się zorientowałem, leciałem już ku lejowi. „Kierunkowe pole grawitacyjne” — pomyślałem i byłem w środku. Lej kończył się ogromnym zbiornikiem i poczułem, że osuwam się gdzieś w głąb. Było tam zupełnie ciemno. Odruchowo, nie zastanawiając się nad tym, zapaliłem lampę w głowicy hełmu. Zobaczyłem Gay. Leżała kilka metrów ode mnie…