Równocześnie zobaczyłem kamienie, poukładane równo, tak by zajmowały minimum miejsca. Zrzucono nas na nie. Zerwałem się natychmiast w obawie, że za chwilę posypią się na nas skały wrzucane z leja. Skał jednak nie było.
— Przerwał pracę?… — Gay nasłuchiwała rumoru kamieniami; ale panowała cisza. Skinąłem głową.
— …i co gorsza, z naszego powodu…
— Sądzisz? Jeśli tak, to chyba teraz ten automat melduje im o tym, co się stało.
— Tak by zrobił ziemski automat. U nich może być zupełnie inaczej.
— Jak inaczej?
— No, jakieś samodecydujące automaty.
— Niemożliwe.
— A to pole…?
— Pole to co innego. On w ten sposób pracuje. Ale nikt nie wyposaży automatu do zbierania kamieni w sprzężenia samodecydujące…
— Mówisz co najmniej tak, jakbyś uczestniczyła w konstruowaniu tego automatu…
W tej chwili poczuliśmy wstrząs, ledwo wyczuwalny, delikatny wstrząs. — Wylądował — powiedziała Gay. — Chyba tak — skinąłem głową. — Teraz nas urządzą… — Mamy dezintegratory.
— Nie sądzę, żeby nam to cokolwiek pomogło — powiedziała to raczej do siebie niż do mnie. — Spróbujemy się stąd wydostać? — zapytałem. — Próbować możemy… ale to się nam nie uda.
— Od kiedy zostałaś pesymistką? — próbowałem jakoś rozproszyć ten przygnębiający nastrój „piwnicy” z kamieniami, jak w myśli określiłem pojazd. — Dawniej widziałaś zawsze wszystko w różowych kolorach…
— Dawniej byłam młodsza… — i to było na Ziemi. Chodź — chwyciła mnie za rękę — obejdziemy to rumowisko!
Ale kamienie były wszędzie. Wyłaniały się z mroku, gdziekolwiek skierowałem promienie latarki.
— Zupełnie jak wtedy na usypisku w Andach. Także wszędzie były kamienie. — Ale w górze było niebo. A poza tym pospiesz się. Musimy obejść „brzuch” tego automatu.
Dalej szliśmy w milczeniu. Brnąc przez kamienie, zataczaliśmy koło, ale nie bardzo mogłem się zorientować, jaką część obwodu mamy już za sobą.
Nagle stało się zupełnie jasno. Byliśmy w wielkiej hali. Ściany automatu, w którym znajdowaliśmy się dotąd, gdzieś zniknęły. Widocznie zbiornik automatu jest rozkładany — pomyślałem. Spojrzałem w górę. Ta hala w ogóle nie miała sklepienia. To, co było w górze, wyglądało jak mgła, różowa mgła.
— To… to jest wnętrze stożka… — powiedziała Gay. I wtedy stało się coś najzupełniej nieoczekiwanego. Kamienie, wszystkie kamienie uniosły się w górę. Oddalały się ku sklepieniu i nagle momentalnie zniknęły. Ale najdziwniejsze było to, że myśmy zostali. Staliśmy zanurzeni po pas w różowej, opalizującej mgle. Nie widzieliśmy własnych stóp. — …spostrzegli nas.
— Może automat segregujący odróżnił nas od kamieni…
— Bzdury. To oni… Serg… uciekajmy, Serg. Gay straciła swój dotychczasowy spokój. — …uciekajmy… uciekajmy stąd — powtarzała w kółko.
— Ale dokąd?
— Wszystko jedno — zaczęła oddalać się, brodząc wśród mgły.
— Stój, po co tam idziesz? — krzyknąłem.
Nie zatrzymała się. Teraz biegła już prawie. Nagle mgła zafalowała. Nie czułem wiatru, ale mgła zafalowała tak, jakby dołem powiał wiatr…
— Gay… Gay — wołałem. Mgła zaczęła się podnosić i jej strzępy sięgały mi do piersi. Po chwili widziałem już tylko hełm Gay. Może coś mówiła nawet, ale fale radiowe jej nadajnika nie dochodziły do mnie. Potem mgła znienacka strzeliła do góry i otoczyła mnie bezpostaciowym różowym oparem. W pewnej chwili zorientowałem się, że na niczym nie stoję. Wiszę w bezgrawitacyjnej przestrzeni, w której kierunek, góra czy dół, nie ma w ogóle fizycznego sensu.
Nie wiem, jak długo to trwało. Straciłem rachubę czasu. Podświadomie wykonywałem rękoma i nogami krótkie ruchy, starając się znaleźć jakiś punkt oparcia. Wydawało mi się, że przez izolację hełmu, przez materiał skafandra słyszę wysoki, za jękliwy dźwięk. Potem dźwięk obniżył się, przeszedł w buczenie. Zamilkł w końcu i równocześnie poczułem pod stopami oparcie… Mgła zaczęła z wolna opadać… Wynurzyły się z niej ogromne kilkumetrowej średnicy kule i wyższe od nich, smuklejsze paraboloidy obrotowe, podobne do ogromnych kielichów. Wydawały się przezroczyste, lecz gdy patrzyłem na którąkolwiek wprost, jakby matowiała… Zdawały się poruszać, falować i dopiero po chwili zrozumiałem, że to przezroczysta substancja gazowa, która została po opadnięciu mgły, łamie światło podobnie jak latem rozgrzane powietrze nad głazami. To, na czym stałem, było elastyczne, lecz gdy spojrzałem w dół, nie dostrzegłem własnych stóp. Moje nogi „rozmywały się” w okolicy kostek w tym, na czym stałem. Chyba znowu jakieś pole siłowe, pomyślałem. Chodzić jednak po tym można było zupełnie dobrze. Zrobiłem kilka kroków, potem chciałem podejść do jednej z kul… i nie mogłem. Na pół metra przed kulą zaczynało się jakieś pole siłowe, od którego się odbijałem.
Chciałem obejść kulę, gdy nagle spostrzegłem, że kilkanaście metrów ode mnie ktoś stoi. Gay!
Pobiegłem ku niej, ale ona mimo że się nie poruszała, zaczęła odpływać tak, że dystans między nami pozostawał bez zmian. Nagle zatrzymałem się. Ależ tak, to nie była Gay… to była Wera! Zatrzymała się także… Wtedy spostrzegłem, że jest przezroczysta i poprzez nią widać zarysy stojących w głębi kuł i paraboloid… Stałem tak może pół minuty. Ona także się nie ruszała, czekając jakby na mnie. A więc oni chcą mnie w ten sposób dokądś zaprowadzić… A może to pułapka? Nie, gdyby rzeczywiście chcieli, mogliby mnie przecież bez trudu przenieść jakimś polem siłowym… Zdecydowałem się. Poszedłem za Werą. Jej obraz uciekał ode mnie tak długo, aż nagle pomiędzy jedną a drugą kulą zobaczyłem rakietkę, prawdziwą ziemską rakietkę z otwartym włazem, w którym zniknęła Wera. Wszedłem za nią i… zobaczyłem Gay.
— Czy ty jesteś Serg? Jak tu wszedłeś? — zapytała. Potem zobaczyłem w jej oczach strach i odsunęła się ode mnie pod ścianę.
— Tak. To ja, Serg. Wszedłem zwyczajnie… — Odwróciłem się, by pokazać jej właz, ale za mną była tylko ściana.
— A może ty już umarłeś jak Wera i jesteś tylko obrazem Serga…
— Ależ, Gay, ja żyję… naprawdę żyję… — schwyciłem ją za ręce. — Widzisz przecież, że żyję… — Żyjesz… A widziałeś Werę? — zapytała nagle.
— Widziałem. Tak, to był jej obraz.
— I prowadziła ciebie wśród kuł…
— Prowadziła…
— Ale po co, Serg?… Po co?…
— Nie rozumiem…
— Po co nas tu zamknęli… — skuliła się w kącie kabiny i zacisnęła powieki…
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Rozejrzałem się po kabinie i spostrzegłem… ekran… Nie był podobny do ziemskich ekranów, ale to musiał być właśnie ekran, bo świeciły w nim gwiazdy.
— Gay! Gay! — szarpnąłem ją za rękaw skafandra. Przez szybę hełmu widziałem, jak wolno uniosła powieki.
— Co się stało? — zapytała po chwili. — Nie wiem. Jakieś gwiazdy… — Gwiazdy?
— Tak, w ekranie, spójrz sama, przecież to gwiazdy. Chwilę patrzyliśmy w ekran. Nagle Gay poderwała się i spostrzegłem jej źrenice rozszerzone przerażeniem. — Serg, a jeśli oni nas wystrzelili… — Nie rozumiem.
— No, wystrzelili nas w kosmos.
— Po co? Po co mieliby to zrobić, wytłumacz mi — starałem się mówić spokojnie, ale już także się bałem.
— Skądże mam wiedzieć… a te kamienie… po co zbierali kamienie i przenosili je w różowej mgle…
— Ale nas przecież zostawili…
— Może właśnie po to, by nas wyrzucić w próżnię. Może oni wszystkich ludzi albo zabijają, albo wyrzucają w próżnię.