— Wystrzelili nas z Ganimeda jak pocisk, bez możliwości kierowania tym pojazdem. — Uważasz, że eksperymentują na nas…
— Nie. Oni na pewno w ten właśnie sposób pozbawiają życia istoty swego gatunku. Może ich nie można inaczej zabić…
Nie odpowiedziałem. Jeżeli Gay ma rację… to naprawdę musimy umrzeć. Żadne obserwatorium nas nie dostrzeże… co najwyżej radar jakiejś przelatującej rakiety. Ale my nie nadajemy sygnałów rozpoznawczych, więc potraktuje nas jak meteor. Wyemituje w nas pełny ładunek ze swego anihilatora i wyparujemy… — Wyparujemy, jeżeli…
— Nie — Gay przerwała mi — umrzemy tutaj. Tutaj, w tej kabinie. Słyszysz? — Spokojnie, Gay, spokojnie…
— Popatrz — Gay wskazywała na ekran. — Oni go skonstruowali specjalnie, żebyśmy musieli o tym myśleć… — O czym? — Że umrzemy. — Gay!
Zaśmiała się tylko. — Będziemy umierać i patrzeć na gwiazdy…
Wtedy spojrzałem w ekran. Gwiazd w nim nie było, zniknęły z ekranu wyparte potężniejącą z każdą chwilą, dobrze znaną bryłą Ganimeda. Nasz pojazd podchodził do lądowania.
Śledziłem słoneczną plamę przesuwającą się wolno po posadzce. Przez otwarte okno słyszałem szum automatu strzygącego trawę w ogrodzie. Na błękitnym prostokącie nieba przesuwały się obłoki gnane zimnym wiatrem od gór. Przy oknie stała Gay… Gay bez skafandra… To była Ziemia, naprawdę Ziemia!
Skończyliśmy właśnie opowiadać i Toren w zamyśleniu pocierał dłonią swe wysokie, łysawe czoło.
— … i mówicie, że tam była mgła, różowa mgła… a potem kule… — powtarzał. — A inwazja zlikwidowana? — zdecydowałem się w końcu go zapytać. — Inwazja? — z roztargnieniem spojrzał na mnie. — Inwazji w ogóle nie było. — Nie było?
— Oczywiście, to nasz wymysł, następstwo megalomani: naszego gatunku. — Teraz patrzył na Gay. Spostrzegł widocznie, że nic nie (rozumie. — Widzicie, to tak, jakby ktoś chciał ogrodzić swoje pole przed szkodnikami. Można po prostu wznieść płot. Ale jeśli ktoś dysponuje odpowiednią techniką i nie chce zabijać, to… po prostu zakłada siatkę sygnalizacyjną z torusów, wzywającą obłok sterowany. Obłok wynosi to wszystko, co się tylko porusza, poza poletko, poza strefę, która jest strzeżona… To, że torus zabijał… widocznie nie wiedzieli, iż taki właśnie impuls jest dla nas śmiertelny. Pewnie nie przeszło im to nawet przez myśl. — Więc Warden, Woley, Wera… wszyscy oni żyją?
— Oczywiście, chmura wyrzuciła ich na skały poza pierścieniem torusów. — A my… co oni z nami zrobili…?
— To możemy tylko przypuszczać. Ich pojazd wystartował. Wystartował prawdopodobnie natychmiast po waszym tam przybyciu… — Ależ myśmy nic nie czuli. Żadnych przeciążeń, żadnych wstrząsów.
Toren uśmiechnął się. — Oni napędzają swój pojazd polem grawitacyjnym. Wytwarzają to pole przed pojazdem. Wyście razem z całym kosmolotem spadali w tym polu… A ktoś, kto spada, nic nie waży. Problem człowieka w spadającej windzie — uśmiechnął się. — Tak więc nie mogło być mowy o przeciążeniach. Najwyżej mogłeś odczuwać… — Rzeczywiście odczuwałem nieważkość…
— Widzisz, że mamy rację — ucieszył się Toren. — Dostaliście się więc — ciągnął dalej — do automatycznego pojazdu zbierającego paliwo dla ich agregatorów napędowych. Mieliście szczęście. Może oni są jakoś podobni do nas, a może was zauważyli, w każdym razie nie podzieliliście losu kamieni zamienianych w silnikach na energię. Odsegregowali was od kamieni… ale potem mieli trudności z odesłaniem was na Księżyc, bo już wystartowali. Zbudowali więc specjalny statek. Zbudowali — sądzę — w ciągu niecałej godziny, przystosowali go do waszych potrzeb, zwabili was do środka obrazem Wery i wystrzelili z powrotem na Ganimeda… Tak, nie chcieli was zniszczyć. Odesłali was, mimo że sami w tym czasie przemierzyli już miliony kilometrów. — A teraz, gdzie oni są teraz…?
— Gdzieś w próżni międzygwiezdnej… znikli z ekranów najczulszych radarów… — I nic nam nie zostawili, nic nie przekazali?
— Tylko was. Nic poza tym. Was nie chcieli zabierać. Dostaliście się do ich statku przypadkiem… a oni najpierw nie zauważyli… a potem wysłali was na Ganimeda. — Jak to, a te mgły… to unoszenie kamieni… obraz Wery…
— To działały ich automaty. Ich technika wyprzedza naszą o setki, może tysiące lat… nikt nie chciał się z wami porozumieć… Rozumiecie, co to znaczy…?
— Nam się zdawało, że oni niczym innym prócz nas się nie interesują…
— Nie tylko wam — Toren mówił cicho, jakby do siebie — myśmy wszyscy tak sądzili.
Wymyśliliśmy nawet inwazję i uwierzyli w nią bez zastrzeżeń. Wymyśliliśmy inwazję, bo przez myśl nam nie przeszło, że oni przylecieli do nas tylko po zapas paliwa, że potraktowali nas jak wróble…
— Nie rozumiem. Dlaczego jak wróble…?
— Czy zatrzymałeś się kiedykolwiek, żeby popatrzeć na wróbla? Na pewno nie. Jeśli je nawet czasem spostrzegłeś, to przypadkiem. Są zbyt pospolite, by zwrócić naszą uwagę… i może my właśnie jesteśmy takimi wróblami w naszej Galaktyce…
II. Diabelskie wynalazki
H. Harrison
Stragan z zabawkami
Ponieważ wśród widzów było niewielu dorosłych, a pułkownik „Biff” Hawton miał przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, mógł więc widzieć wszystkie szczegóły pokazu. Dzieci, podobnie zresztą jak większość rodziców, gapiły się z szeroko otwartymi oczami. „Biff” Hawton był zbyt inteligentny, żeby się dać oczarować. Patrzył, ponieważ chciał wykryć, na czym polega tajemnica urządzenia.
— Wszystko jest wyjaśnione w załączonej instrukcji — powiedział sprzedawca, podnosząc kolorową broszurkę i otwierając ją na stronicy z przekrojem zabawki.
— Wiecie wszyscy, że magnes przyciąga metalowe przedmioty, na pewno wiecie też, że cała ziemia jest wielkim magnesem — dlatego kompasy zawsze wskazują północ. Otóż… nasz Atomowy Kosmolot wykorzystuje to pole magnetyczne ziemi. Jego niewidzialne fale są wszędzie i nawet przenikają nas samych. Atomowy Kosmolot pływa po tych falach jak okręt po falach oceanu. A teraz patrzcie…
Oczy wszystkich zwrócone były na niego, kiedy położył jaskrawy model rakiety na stole i cofnął się o krok. Zabawka zrobiona była z tłoczonej blachy i wydawała się równie zdolna do lotu, co puszka szynki, którą zresztą trochę przypominała. Żadne skrzydła, śmigła czy dysze wylotowe nie wystawały ponad malowaną powierzchnię. Pojazd opierał się na trzech gumowych kółkach, a spod niego wychodziły dwa zwoje cienkiego izolowanego drutu. Ten biały drucik leżał na stole i prowadził do pudełeczka, które sprzedawca trzymał w ręku. Na pudełku była lampka kontrolna i przełącznik. — Przekręcam przełącznik mocy, posyłając prąd do receptorów fal.
Przełącznik pstryknął i światełko zaczęło rytmicznie mrugać. — Należy ostrożnie obchodzić się z generatorem fal, gdyż mamy do czynienia z siłami całej kuli ziemskiej.
Zgodne a-a-a… przebiegło przez tłumek, kiedy Atomowy Kosmolot poruszył się, a następnie powoli uniósł się w powietrze. Sprzedawca cofnął się i zabawka wzniosła się wyżej, kołysząc się łagodnie na niewidzialnych falach pola magnetycznego, które ją podtrzymywało. Stopniowo dopływ energii został zmniejszony i model z powrotem osiadł na stole.
— Tylko 17 dolarów i 95 centów — powiedział młody człowiek, kładąc dużą kartkę z ceną na stole — za cały zestaw: kosmolot, tablicę rozdzielczą i broszurkę z opisem…